środa, 25 stycznia 2006

Życie duchowe


ks. Andrzej Siemieniewski 


Życie duchowe


1. Czy istnieje życie na Marsie?


Podróże pojazdów kosmicznych na Marsa ożywiły stare pytanie: czy istnieje życie w kosmosie? Czy można je na przykład znaleźć na jednej z planet układu słonecznego — na Marsie? To z pewnością pasjonujący problem. Opracowano cały szereg kryteriów, za pomocą których dałoby się odróżnić, czy coś żyje, czy też nie.


Dziś stajemy jednak przez zagadnieniem jeszcze bardziej poruszającym serca i umysły ludzi: czy istnieje życie duchowe? Aby na to pytanie odpowiedzieć, również musimy posiadać pewne kryteria: czym musiałoby się różnić życie duchowe od życia nie-duchowego, aby dało się taką różnicę stwierdzić?


Życie nie-duchowe to inaczej życie materialne: elementarne cząstki materii tworzą atomy, atomy łączą się w związki chemiczne, te z kolei, odpowiednio połączone, wchodzą w skład organizmów roślin, zwierząt, a także człowieka. Dlatego życie człowieka to również życie materialne: bez wody człowiek zginie, tak jak usycha roślina; bez pożywienia zakończy życie, zupełnie tak samo jak zwierzę. Prawdziwie pasjonujące pytanie to: czy jest w człowieku coś więcej? Materialiści od dawna miewali pokusę, by na to pytanie udzielić odpowiedzi negatywnej. Wielu z nich powtórzyłoby za Engelsem: „życie to sposób istnienia ciał białkowych, który polega na ciągłym samoodnawianiu się chemicznych składników tych ciał”. I dodałoby za Leninem: „świadomość człowieka jest funkcją tego szczególnie skomplikowanego kawałka materii, który nazywa się mózgiem”. Tę tendencję można także dziś zauważyć w pasji obliczania, w ilu procentach geny człowieka różnią się od genów szympansa, a w ilu od genów drożdży. W tym upatruje się fundament odrębności człowieka od świata przyrody. Nawet w porównaniu z drożdżami nie wypadamy zbyt imponująco: blisko połowa genów jest w nas taka sama… Czy istnieje więc specyficzne dla człowieka jakieś inne jeszcze życie? Czy na marsjańskiej pustyni elementarnych cząstek materii łączących się w związki chemiczne, w tkanki ciała i w organizmy istnieje życie duchowe?


2. Rozumny i wolny duch


Z jednej strony człowiek jest więc taki sam, jak wszystkie inne otaczające go organizmy. Jego ciało podobne jest do ciała zwierząt. Prawdę mówiąc, zauważono to już dość dawno temu. Mędrzec Pański stwierdza w Biblii: „Ze względu na synów ludzkich tak się dzieje. Bóg chce ich bowiem doświadczyć, żeby wiedzieli, że sami przez się są tylko zwierzętami”. Dodaje nawet: „W niczym więc człowiek nie przewyższa zwierząt, bo wszystko jest marnością” (Koh 3,18-19). A cóż to za bezbożność! — chciałoby się zawołać — Człowiek nie jest większy od zwierząt?! Przeczytajmy jednak uważnie: ludzie są członkami tylko materialnego świata cielesnego „sami przez się”. Ale człowiek nie jest „sam przez się”. Jest „przez Boga”, gdyż rzekł Bóg: „uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam”; „stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył” (Rdz 1,26-27). To nie tyle sama doskonałość naszego ciała czyni nas wyjątkiem w materialnym świecie, ale obecność w nas specjalnego daru Bożego, który jest zupełnie innego rodzaju niż najbardziej nawet skomplikowany układ atomów. Ten dar to wewnętrzne podobieństwo do Boga, Jego obraz wyryty we wnętrzu każdego człowieka. Ten właśnie obraz nazywamy duchem.


Jego pierwsza, podstawowa cecha, to rozum. Biblia poucza nas o tym obrazowo, na symboliczny sposób właściwy ludom starożytnym, kiedy wspomina o zaproszeniu człowieka przez Boga do działalności intelektualnej. Jako prawzór naukowego poznawania świata „Bóg przyprowadził wszelkie zwierzęta ziemne i wszelkie ptaki powietrzne do mężczyzny, aby przekonać się, jaką on da im nazwę” (Rdz 2,19).


Druga podstawowa cecha Bożego obrazu to wolna wola. O ile drzewa, ptaki i zwierzęta robiły po prostu to, co wynikało z ich natury, to człowiek — jak znowu symbolicznie przekazuje nam to Pismo Święte — staje przed wyborem swojej własnej wolnej woli. Ma nie tylko słuchać głosu swojej natury, ale jeszcze dodatkowo głosu Bożego: „z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść” (Rdz 2,17).


Z tych dwóch cech wynika coś jeszcze. Boży obraz nie może zrealizować się całkowicie w pojedynczej osobowości człowieka. Wolna wola i rozum mają służyć czemuś jeszcze większemu od siebie: mają służyć miłości. Jeśli wczytamy się dokładniej niż dotychczas w nauczanie biblijne odkryjemy, że obraz Boży spoczywa nie tyle w jednym człowieku, co w obojgu: „na obraz Boży go stworzył, stworzył mężczyznę i niewiastę” (Rdz 1,27).


Podsumujmy: obecność ducha w człowieku przejawia się w tym, że jest on rozumny i wolny. Co jeszcze ważniejsze: człowiek może zaakceptować rozumem i wybrać wolnym aktem swojej woli, że nie będzie sam dla siebie najwyższym celem w życiu. Może wybrać życie w relacji miłości z drugim człowiekiem.


3. Nie tylko człowiek jest duchem


„Bóg jest Duchem; potrzeba więc, aby prawdziwi czciciele oddawali mu cześć w Duchu i prawdzie” (J 4,24). Najwyższa wartość ludzkiego ducha polega na tym, że może wejść w relację z kimś innym. A Stwórca wszystkiego miał ostateczny plan leżący u podstaw całego zamysłu stworzenia: aby człowiek wszedł także w relację serca z Nim. Tylko do człowieka Bóg przemówił po stworzeniu błogosławiąc mu i nawiązując z nim kontakt (por. Rdz 1,28-29).


Wynika z tego niezwykle ważna konsekwencja: jeśli życie duchowe jest w nas przede wszystkim po to, aby dać nam możliwość wejścia w relację miłości z drugim człowiekiem i z Bogiem, to potrzebny jest nam rozwój życia duchowego. Relacji z drugim nie mogę bowiem „mieć” tak, jak mam jakąś rzecz. Relację z drugim człowiekiem i z Bogiem mogę nawiązać, rozwijać i udoskonalać albo zaniedbać i doprowadzić do zaniku. Życie duchowe wymaga więc troski i starania o nie.


Dlatego dbający o swoje życie duchowe chrześcijanin musi być człowiekiem rozumnym. Tak jak jest grzech niewiary, tak samo istnieje grzech łatwowierności, kiedy ktoś bezmyślnie przyjmuje na wiarę rzeczy, w które wierzyć się nie godzi.


Dbamy o nasze życie duchowe także przez ćwiczenie wolności naszej woli. Owszem, jest ona nam dana na całe życie, ale bywa, że ktoś regularnie ćwiczy się w uleganiu zachciankom, rutynie, nałogom. Choć jego wolna wola istnieje, to stała się ociężała i mało przydatna do celu, dla którego została stworzona.


Niezmiernie ważny sposób rozwijania życia duchowego to trwanie w życiowych relacjach miłości. Wierność małżeńskim zobowiązaniom, ofiarność w rodzinnym codziennym dawaniu siebie — to sposoby rozwoju duchowego, które są na co dzień na wyciągnięcie ręki.


Uważny czytelnik powyższego tekstu wie już zapewne, jakie jest ukoronowanie praktyki rozwoju duchowego. Jeśli Bóg, który jest Duchem, zadbał o pojawienie się na świecie istot, które też mają w sobie pierwiastek duchowy, to szczytem duchowego rozwoju człowieka jest codzienne dążenie do niezwykłego spotkania Stwórcy ze stworzeniem. To chrześcijaństwo jest szczytowym „pomysłem” Boga dla człowieka:


„Tajemnica [chrześcijańskiej wiary] wymaga, aby wierni w nią wierzyli, celebrowali ją i żyli nią w żywym i osobistym związku z Bogiem żywym i prawdziwym. Tym związkiem jest modlitwa” (KKK 2558).

[2006]

niedziela, 22 stycznia 2006

Wolny jak wieloryb w Tamizie - homilia


ks. Andrzej Siemieniewski


Homilia na Trzecią Niedzielę Zwykłą (Rok B)
22 stycznia 2006



Wolny jak wieloryb w Tamizie


„Ku wolności wyswobodził was Chrystus”
(Ga 5,1)


a. Wieloryb w Tamizie


Dnia 20 stycznia 2005 roku w godzinach rannych zaobserwowano w Tamizie wieloryba. Należał on do stada, które wcześniej pojawiło się u wybrzeży Anglii. Wyobraźmy sobie przez chwilę, że wieloryb miał umysł podobny do umysłu ludzkiego. Wiedział by wtedy, że wieloryby zwykle przestrzegają zasad. Nie znamy wszystkich Dziesięciu Przykazań Morskich — przykazań wielorybów — ale wiemy, że jedno z nich brzmi: „Nie będziesz opuszczał głębokiego morza, wpływając do rzeki”.


Wieloryb, który odłączył się od stada — gdyby miał ludzki umysł — mógłby powiedzieć: „Właściwie dlaczego jest takie przykazanie? Dlaczego ktoś ma mi mówić: «Nie będziesz opuszczał głębi oceanu i nie będziesz wpływał do rzeki»? Dlaczego Stwórca ograniczył nam tę akurat przestrzeń i powiedział: «Tutaj nie!» Czyżby pozazdrościł nam, wielorybom? Może chciał nas pozbawić jakiejś najbardziej atrakcyjnej części wielorybiego życia?! A właśnie że wpłynę do Tamizy! Postawiłem na wolność!”


Dnia 21 stycznia wieczorem agencja BBC doniosła, że znaleziono wieloryba nieżywego. Wcześniej widziano go, jak zderzał się z pomostami i łodziami na Tamizie: w rzece było dla niego o wiele za ciasno; miał pięć metrów długości i ważył 4 tony, potrzebował więc olbrzymiej przestrzeni do swobodnego pływania. Wreszcie zaskoczył go odpływ i wieloryb utknął na płyciźnie przy brzegu rzeki. Wolny wybór doprowadził go do śmierci…


Warto zapytać, czy złamanie przykazania „Nie będziesz wpływał do ujścia rzeki”, było na pewno wyborem większej wolności. Czy inni członkowie stada, którzy dzisiaj nadal pływają w oceanie, są mniej wolni przez to, że zastosowali się do Dziesięciu Morskich Przykazań?


b. Katolicka moralność — ograniczenie ludzkiej wolności?


Wolność ponad wszystko?


Wewnętrzny dramat wieloryba z Tamizy to oczywiście tylko produkt naszej wyobraźni. Wieloryby nie mają takich umysłów, jak ludzie, ale my mamy. I w Piśmie Świętym bardzo często, niemalże na każdej stronicy, spotykamy się z wyrażeniem Bożej woli, która stawia nam ograniczenia. Czytamy na przykład:


„Czas jest krótki. Trzeba więc, aby ci, którzy mają żony, tak żyli, jakby byli nieżonaci, a ci, którzy płaczą, tak jakby nie płakali, ci zaś, co się radują, tak jakby się nie radowali; ci, którzy nabywają, jak gdyby nie posiadali; ci, którzy używają tego świata, tak jakby z niego nie korzystali. Przemija bowiem postać tego świata” (1 Kor 7,29-31).


Biblia jest pełna tego rodzaju zaleceń. Czasami przybierają bardzo kategoryczną formę, na przykład Dziesięciu Przykazań Bożych. Czasem przybierają formę wezwań do powściągliwości, jak to czytamy w Pierwszym Liście do Koryntian. Można by zatem postawić pytanie: Czy to nie ogranicza naszej wolności? Czy chrześcijanin nie jest człowiekiem, którego wolność jest skrępowana? To bardzo ważne pytanie, szczególnie we współczesnej kulturze, w której jesteśmy zanurzeni.


Próbę odpowiedzi na pytanie o wolność daje George Weigel w książce God’s Choice (książka na temat wyboru Benedykta XVI na papieża). Przypomina tam, że w katolickim sposobie myślenia moralność nie jest arbitralnym zestawem zasad narzuconych z zewnątrz, które pojawiły się nie wiadomo skąd i dlaczego, murem, z którym się zderzamy, chociaż chcielibyśmy iść dalej, barierą, która ni stąd, ni zowąd, przed nami wyrasta i nie rozumiemy dlaczego. W chrześcijańskim, biblijnym sposobie myślenia, życie moralne to coś, co wynika z natury człowieka stworzonej przez Boga, coś, co wypływa z głębi ludzkiego serca i pragnienia szczęścia.


Dlatego dojrzałym pytaniem moralnym nie jest pytanie typowe dla nastolatka: „Jak daleko mogę się posunąć — czy mam wrócić o 21.00, czy mogę o 21.15?” To nie jest dojrzałe pytanie ucznia Chrystusa. Dojrzałe pytanie moralne człowieka dorosłego to: „Co mam robić, żeby stać się człowiekiem dobrym, takim, jakiego Bóg zamierzył, człowiekiem, który może się radować przebywaniem z Bogiem tutaj i może się radować przebywaniem z Bogiem na zawsze?”


Takim człowiekiem trzeba się stawać. Do takiej miary człowieczeństwa trzeba dorastać i do tego służy moralność. I właśnie na drodze stawania się człowiekiem według zamysłu Bożego odkrywamy zasady — przykazania, zalecenia, wezwania, błogosławieństwa — które nie wypływają „z zewnątrz”, lecz wypływają z samej dynamiki stawania się dobrym człowiekiem. To wypływa z wnętrza i staje się organiczną całością z naszym życiem. Dlatego idea moralnego, prawdziwie ludzkiego życia, prowadzi do całkiem odmiennej idei wolności.


Wolność robienia „po swojemu”


George Weigel przypomina, że żyjemy w kulturze, w której podstawowym manifestem pojmowania wolności jest tekst piosenki Franka Sinatry My Way — I did it my way („Zrobiłem to po swojemu”). To jest podstawowy manifest wolności we współczesnej kulturze: zrobiłem to po swojemu; tak chciałem, tak wymyśliłem i to właśnie zrobiłem. Mogłoby z tego wynikać, że wolność dotyczy tylko i wyłącznie wybierania: jeśli to ja wybierałem, to byłem wolny. Tymczasem chrześcijanin zawsze powie: wolność dotyczy nie tylko wybierania, ale też dotyczy tego, co wybrałem i dlaczego, czy wybrałem zgodnie z naturą człowieka i zgodnie z naturą chrześcijanina. Mogłem wybierać i wybrałem źle. Mogłem wybierać i wybrałem tak, że skończyłem w zniewoleniu. Mogłem wybierać i wybrałem tak, że skończyłem na płyciźnie, która się nie nadaje do życia duchowego, do życia prawdziwie ludzkiego.


Wolność muzyka walącego w pianino


Spójrzmy na dwa porównania, które George Weigel przytacza za o. Pinckaersem. Pierwsze porównanie to przykład muzyka grającego na pianinie. Nauka gry na pianinie jest na początku zajęciem bardzo monotonnym, przykrym i nużącym. Człowiek ćwiczy w kółko to samo. Niejeden muzyk pamięta niechęć do ćwiczeń doskonalących technikę. Jednak wskutek powtarzania ćwiczenia, to, co pierwotnie wydawało się być bezsensownym ciężarem, stopniowo nabrało sensu, doprowadziło do wolności — nauczyło go, jak robić właściwą rzecz we właściwy sposób. Dzięki czemuś mozolnemu i trudnemu, co było na początku, może teraz samodzielnie wykonywać i komponować muzykę, może grać cokolwiek chce, nawet bardzo trudne utwory.


Każdy może walić pięścią w klawisze pianina i mieć z tego dziki, prymitywny rodzaj wolności, ale czy to jest pełna, prawdziwie ludzka wolność? Czy bardziej wolny jest ten, kto wali pięścią w klawisze, czy ten, kto posługuje się instrumentem, żeby zagrać to, co chce? Prawdziwa wolność godna człowieka na pewno jest tym drugim — jest wolnością człowieka, który poprzez trudne, mozolne wprawianie się, doszedł do tego, że umie się tym instrumentem posługiwać, potrafi grać. Ćwicząc i doprowadzając do maestrii sztukę i technikę gry na pianinie, muzyk odkrywa nową i pełniejszą wolność.


Można by ulec złudzeniu, że wolność polega na popełnianiu błędów: mogę zrobić to, mogę zrobić tamto, a czy to jest dobre, czy złe, to wszystko jedno, bo najważniejsze jest to, że ja to zrobiłem, zrobiłem po swojemu i dzięki temu to jest wolność. Jednak redukcja wolności do wolności robienia błędów poniża wolność i poniża człowieka. Wolność jest bardziej godna człowieka, jeśli nauczyliśmy się robić właściwe rzeczy, jeśli popełniamy mniej błędów. Ten, kto się ciągle myli w czasie grania, nie jest bardziej wolny od tego, który się nie myli. Ten, który ciągle łamie przykazania Boże i zasady Ewangelii nie jest bardziej wolny od tego, który postępuje zgodnie z nimi.


Wolność bezsensownego bełkotu


Drugi przykład przytaczany przez Weigla dotyczy uczenia się nowego języka, które jest zajęciem trudnym i mozolnym: trzeba nauczyć się słówek, gramatyki, zasad, które zamieniają bełkot w zrozumiały język. Oczywiście człowiek może tego nie robić. Może bezsensownie jazgotać i mówić: „Jestem wolny, bo powiedziałem to po swojemu”. Tylko czy to jest najwyższa ludzka wolność? Prawdziwa wolność polega na tym, że człowiek, który się uczył i wprawiał, teraz może się tym językiem posługiwać.


Te dwa przykłady wzięte z powszechnego doświadczenia są oknem na poznanie prawdy o wolności: czym jest wolność moralna, którą daje nam Bóg; czym jest wolność, którą dają przykazania, rady ewangeliczne, wezwanie św. Pawła do powściągliwości. Muzyka i język oznaczają życie w obrębie zestawu zasad, ale właśnie te zasady dają wolność tworzenia, sprawdzania nowych pomysłów, komunikowania się. I podobnie jak wyćwiczona jest umiejętność grania, czy umiejętność swobodnego posługiwania się językiem, tak również jest wyćwiczona umiejętność życia moralnego. Dzięki temu człowiek popełnia coraz mniej błędów, ma nawyk czynienia dobrze, a to jest cnota moralna.


Wolność ku doskonałości


Ktoś, kto mówi: „Zrobiłem to po swojemu i to właśnie jest wolność”, jest podobny do człowieka, który wali pięścią w klawisze i mówi: „Gram po swojemu i to właśnie jest wolność”. Tymczasem głębsza, chrześcijańska wolność, taka, która wynika i z Dziesięciu przykazań, i z Ewangelii, i z nauki apostołów, i z tego wszystkiego, czym Kościół żyje, to jest wolność ku doskonałości — wolność czynienia właściwych rzeczy we właściwy sposób.


Tak właśnie wolność chrześcijańska staje się wolnością dobrego ojca i dobrej matki, wolnością dobrej żony i dobrego męża, wolnością dobrego murarza i dobrego katechety, wolnością dobrego ucznia w szkole i dobrego wolontariusza pomagającego chorym. To są prawdziwie chrześcijańskie wolności: „Ku wolności wyswobodził was Chrystus” (Ga 5,1).


Pogląd, którego nabywamy od Boga, Chrystusa, apostołów, Kościoła, zderza się z poglądem, który jest poglądem tego świata, poglądem, że wolność polega na zerwaniu się z łańcucha prawdy moralnej. Jednak wolność, która na tym miałaby polegać, stanie się w końcu najgorszym wrogiem wolności. Podobnie jak skończyła się wpłynięciem wieloryba w ujście Tamizy, tak skończy się wpłynięciem człowieka w ujście rzeki lenistwa, zazdrości, głupoty, pornografii, pijaństwa, wulgarności, narkotyków, lubieżności, magii. W Tamizie nie ma miejsca dla stworzenia wielkości wieloryba: udusi się tam z braku przestrzeni. To wymyślone przez nas przykazanie morskie: „Nie będziesz wpływał do ujścia rzeki”, służy wielorybom i ich wolności, służy temu, żeby przebywały w takich miejscach i przestrzeniach, gdzie jest dla nich miejsce do życia i rozwoju. Podobnie w rzece grzechu nie ma miejsca dla stworzenia o duchowych rozmiarach człowieka. Stworzenie o takich duchowych rozmiarach jak człowiek, po prostu się tam udusi. Zaskoczy go odpływ, trafi na płyciznę i marnie skończy.


Przykazania, rady ewangeliczne i inne zalecenia Nowego Testamentu, odpowiadają naturze człowieka i dobrze mu służą. Jeśli się temu podporządkujemy, to da nam szczęście, to pozwali nam przebywać w tych regionach duchowego oceanu, gdzie jest odpowiednia głębia, odpowiednia przestrzeń, gdzie można swobodnie w Duchu Świętym żyć i swobodnie w Duchu Świętym się rozwijać. Amen.




niedziela, 15 stycznia 2006

Ku wielkiej przygodzie z Jezusem Chrystusem - homilia


ks. Andrzej Siemieniewski


Homilia na Drugą Niedzielę Zwykłą (Rok B)
15 stycznia 2006


Ku wielkiej przygodzie z Jezusem Chrystusem


„Jan stał wraz z dwoma swoimi uczniami
i gdy zobaczył przechodzącego Jezusa, rzekł:
«Oto Baranek Boży».
Dwaj uczniowie usłyszeli, jak mówił,
i poszli za Jezusem”
(J 1,35-37)


a. Rola środowiska dla życia Ewangelią


U progu Wielkiej Przygody


Na cztery Ewangelie można patrzeć na wiele różnych sposobów. Przede wszystkim Ewangelie są historią Jezusa Chrystusa, Jego misji, dzieła, Jego zwycięstwa nad grzechem i śmiercią. Na Ewangelie można również patrzeć od strony człowieka, od strony apostołów, którym zdarzyło się spotkać Jezusa. Dlatego każdą z czterech Ewangelii można nazwać zapisem Wielkiej Przygody człowieka z Jezusem. Pierwszy rozdział Ewangelii według św. Jana to początek takiej właśnie przygody — jak się to wszystko zaczęło w życiu apostołów.


Wspólne odkrywanie


Jezus szuka tych, którzy szukają. Wychodzi i pyta: „Czego szukacie?” (J 1,38). Mało tego: obiecuje, że znajdą. Możemy dostrzec, że obietnica znalezienia nie jest indywidualistyczna: „Bracie, znajdziesz gdzieś w swoim wnętrzu, w odosobnieniu, sam tylko dla siebie”. Jezus obiecuje, że znajdą razem, wspólnie. Na pytanie: „Rabbi! Gdzie mieszkasz?”, odpowiada: „Chodźcie, a zobaczycie” (J 1,39), to znaczy: „Chodźcie razem i zobaczycie, będziecie odkrywać wspólnie”.


Przeżycie Ewangelii często byłoby niemożliwe, nie do przeprowadzenia, gdybyśmy próbowali być indywidualistami w wierze, chrześcijanami odosobnionymi. Przeżycie Ewangelii jest możliwe wtedy, gdy przeżywamy Ewangelię w tych środowiskach, którymi obdarowuje nas Pan Bóg.


Środowiska wiary


Często, kiedy myślimy o środowisku wiary, nasze myśli biegną najpierw w stronę wspólnoty. Wspólnota z pewnością jest wielkim darem, jednak czymś bardzo szczególnym jest dar wierzącej rodziny, dlatego że jest na co dzień. To nie jest coś spektakularnego, ale ta właśnie chrześcijańska normalność, ta chrześcijańska zwykłość, codzienność, jest wielkim darem. I warto wzbudzić w sobie wdzięczność za dar takiego środowiska, za dar wierzącej rodziny.


Mamy zatem środowisko najmniejsze, środowisko życia na co dzień — to jest rodzina: mąż, żona, rodzice, dzieci — ale jest też inne środowisko, jakby na zupełnie przeciwnym biegunie intymności rodzinnej. Środowiskiem tym jest Kościół powszechny, światowy, katolicki, ten, który jest obecny na całym okręgu ziemi, we wszystkich krajach i na wszystkich kontynentach. To też jest środowisko, w którym żyjemy i z którym wspólnie idziemy.


Pomiędzy codziennością od rana do wieczora wierzącej rodziny a bardzo szeroką i rozległą rodziną Kościoła powszechnego, jest środowisko ludzi wierzących, których znamy i z którymi stykamy się na modlitwie, Eucharystii, w najróżniejszych przedsięwzięciach: ewangelizacyjnych, modlitewnych, w parafii, wspólnocie.


Wspólnota jako miejsce słuchania


Środowisko, zarówno to najmniejsze (rodzina), jak i to największe (Kościół powszechny), a także i te pośrednie (parafia, wspólnota), są konieczne dla trzech spraw. Są konieczne na przykład dla słuchania. Widzieliśmy u Samuela: Pan Bóg go woła, ale ktoś inny pomaga mu odkryć, że to rzeczywiście Pan Bóg woła. Pomaga mu ktoś, kto jest obok. Owszem, Pan Bóg do niego przemówił, ale, rzecz charakterystyczna, że on sam nie bardzo mógł się zorientować, że to Pan Bóg. Była potrzebna pomoc kogoś, kto by podpowiedział i pokierował. Dlatego wspólnota w tych wszystkich wymiarach jest konieczna jako miejsce słuchania: „Mów, Panie, bo sługa twój słucha” — to słowo było spowodowane tym, że ktoś pomógł, że ktoś był blisko i podpowiedział: Pan przemawia w modlitwie, Pan może wzywać.


Wspólnota jako miejsce opozycji wobec cywilizacji grzechu


Być może najważniejszą rolą wspólnoty jest stworzenie miejsca opozycji wobec cywilizacji grzechu. Ponieważ w świecie jesteśmy zanurzeni w kulturę, w cywilizację grzechu — to oczywiście nie jest jedyne oblicze cywilizacji — to bardzo trudno jest samemu żyć inaczej niż dominujący nurt. Samemu bardzo trudno jest nie dać się znieść przez prąd rzeki, przez nurt. To nam podpowiedział św. Paweł: „Strzeżcie się rozpusty” (1 Kor 6,18) — ciekawe, że jest to powiedziane w liczbie mnogiej: razem się o to starajcie, razem się módlcie i strzeżcie się rozpusty.


Wspólnota jako miejsce ewangelizacji


I wreszcie wspólnota jako miejsce ewangelizacji. To z kolei widzieliśmy w Ewangelii. Ktoś spotkał Jezusa, idzie dalej, spotyka brata i mówi do niego: „Znaleźliśmy Mesjasza” (J 1,41). To się nazywa ewangelizacja.


Takie więc są trzy wymiary, wartości, dary, które są związane z tym, że nie jesteśmy chrześcijanami-indywidualistami, ale że Pan Bóg daje nam środowisko, w którym przeżywamy wiarę. Tym środowiskiem jest wspólnota jako miejsce słuchania, jako miejsce opozycji wobec złych, grzesznych nurtów w świecie oraz jako miejsce ewangelizacji.


b. Przechodzenie od dobrego do lepszego


Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden dar, mianowicie: wspólnota jako zachęta do przechodzenia od dobrego do jeszcze lepszego — żeby nie poprzestawać na tym, co mamy, ale iść i sięgać dalej. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo ukołysania się: „Mamy dobrze, to dobrze”. Tymczasem Pan Bóg mówi: „Mamy dobrze, a powinniśmy mieć lepiej w wierze”. Myślę, że to bardzo wyraźnie widać w całej dynamice fragmentu z Ewangelii według św. Jana, gdzie Jezus spotyka ludzi, którzy już są uczniami. Ci, którzy poszli za Jezusem, nie stali się bowiem uczniami dopiero w chwili, kiedy poszli za Jezusem — oni uczniami byli już wcześniej:


„Jan [Chrzciciel] znowu stał w tym miejscu wraz z dwoma swoimi uczniami i gdy zobaczył przechodzącego Jezusa, rzekł: «Oto Baranek Boży». Dwaj uczniowie [na razie jeszcze uczniowie Jana] usłyszeli, jak mówił, i poszli za Jezusem. Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: «Czego szukacie?» Oni powiedzieli do Niego: «Rabbi! — to znaczy: Nauczycielu — gdzie mieszkasz?» Odpowiedział im: «Chodźcie, a zobaczycie». Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego” (J 1,35-39).


I stali się uczniami Jezusa. Czy to było dobrze, że byli uczniami Jana? Tak, to było dobrze, jednak Pan Bóg zaprosił ich, żeby przeszli od tego, co dobre, do tego, co lepsze. Warto rzucić okiem na całość historii Pana Jezusa i zobaczyć, że we wszystkich Ewangeliach, jak również w Dziejach Apostolskich, bardzo ważny jest fakt, że do Jezusa przychodzą ludzie, którzy byli wcześniej pouczeni, zachęceni i przebudzeni przez Jana. Wszystkie Ewangelie zaczynają się tym, że Jan Chrzciciel rozpoczął coś w rodzaju — jak byśmy to dzisiaj nazwali — ruchu przebudzeniowego i to na wielką skalę. Czytamy w Ewangeliach, że cała Jerozolima i całe krainy do niego ciągnęły — to były tłumy, tysiące ludzi. Głosił Dobrą Nowinę, udzielał chrztu, pokuty. Później się okazało, że miał uczniów nie tylko w Izraelu, ale i w innych regionach cesarstwa. U św. Mateusza czytamy bowiem, że na początku, zanim wystąpił Jezus, „wystąpił Jan Chrzciciel i głosił na Pustyni Judzkiej […] ciągnęły do niego Jerozolima oraz cała Judea i cała okolica nad Jordanem” (Mt 3,1-5). To były tłumy, ruch, przebudzenie, dobre zamieszanie wiary. Podobnie jest u św. Marka: „Wystąpił Jan Chrzciciel na pustyni i głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów. Ciągnęła do niego cała judzka kraina oraz wszyscy mieszkańcy Jerozolimy i przyjmowali od niego chrzest w rzece Jordan, wyznając [przy tym] swe grzechy” (Mk 1,4-5).


To nie jest zatem tak, że Pan Jezus występuje w kraju uśpionym co do wiary. Ci ludzie są już podekscytowani, zainteresowani. Oni są przebudzeni przez wystąpienie Jana Chrzciciela i przez uczniów, których on ma. Spójrzmy, co jest napisane u św. Łukasza:


„Gdy więc lud oczekiwał z napięciem i wszyscy snuli domysły w sercach co do Jana, czy nie jest on Mesjaszem, on tak przemówił do wszystkich: «Ja was chrzczę wodą; lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem. […] Wiele też innych napomnień dawał ludowi i głosił dobrą nowinę” (Łk 3,15-18).


O tym, że uczniowie Jana Chrzciciela, to nie było zjawisko tylko chwilowe i przemijające, dowiadujemy się z Dziejów Apostolskich, gdzie jest opisane, co działo się w Efezie, kraju bardzo odległym od Jerozolimy. Czytamy tak:


„Paweł […] przybył do Efezu i znalazł jakichś uczniów. Zapytał ich: «Czy otrzymaliście Ducha Świętego, gdy przyjęliście wiarę?» A oni do niego: «Nawet nie słyszeliśmy, że istnieje Duch Święty». «Jaki więc chrzest przyjęliście?» — zapytał. A oni odpowiedzieli: «Chrzest Janowy»” (Dz 19,1-3).


Warto czytać Pismo Święte całościowo. Warto mieć przed oczami perspektywę historyczną. Wszystkie cztery Ewangelie zaczynają się wystąpieniem Jana Chrzciciela, do którego ciągną całe krainy, tysiące ludzi. Jest wielkie pobudzenie, wielkie zainteresowanie. Uczniowie Jana trafiają do odległych nawet krain, aż do Efezu. I teraz warto zapytać jeszcze raz, dlaczego na początku Ewangelii św. Jana tak szczególnie czytamy o Janie Chrzcicielu i jego uczniach, którzy przychodzą do Jezusa. Przypomnijmy sobie, gdzie Apostoł Jan był pasterzem pod koniec życia. Był pasterzem w tym samym Efezie, o którym w Dziejach Apostolskich czytaliśmy, że tam już można było znaleźć uczniów Jana Chrzciciela. Jeśli zajrzymy do Apokalipsy św. Jana, to zobaczymy, że jest tam siedem listów do siedmiu Kościołów. Zaczyna się od Efezu, a następne miasta to: Smyrna, Pergam, Tiatyra, Sardes, Filadelfia, Laodycea — wymienione po kolei, tak jak się podróżowało po łuku z północy na południe. Pasterz z Efezu pisał po kolei do siedmiu Kościołów. Od razu widać, że on tę kolejność pamiętał z podróży.


c. Gotowość do ewangelizacji dalekich krańców świata (dalekich: geograficznie i kulturowo)


Myślę, że warto z tego wyciągnąć wniosek co do ewangelizacji. Wspólnota rodzinna, modlitewna, wspólnota Kościoła powszechnego stanowi środowisko dynamizowania do tego, żebyśmy faktycznie ewangelizowali, żebyśmy się nie zadowalali tym, że ludzie mają różne dobre wartości w życiu, ale żebyśmy przykładali rękę do tego, by od dobrego przechodzili do jeszcze lepszego, do prawdziwego uczniostwa — uczniostwa u Jezusa Chrystusa.


Odległe krainy mogą być odległe na różne sposoby. Mogą być odległe na przykład geograficznie — po prostu jest daleko w kilometrach, tak jak Efez był odległy od Jerozolimy. Do dzisiaj znane są bardzo spektakularne niekiedy owoce ewangelizacji odległych krain. Znalazłem dwa przykłady: jeden przykład z Korei i jeden z Chin. W latach osiemdziesiątych XX wieku roczny wzrost liczby katolików w Korei wynosił 7.5%, czyli co roku przybywało ich o 7.5%! To są spektakularne cyfry. To był największy wzrost ze wszystkich wspólnot religijnych w Korei. Od 1989 do 1997 roku przybyło tam z 2,6 mln do 3,7 mln katolików. Ewangelizacja dzieje się na skalę masową i to nie w zamierzchłych czasach, ale w czasach, w których my żyjemy[1].


Znalazłem również ciekawe informacje dotyczące Chin. Kościół w Chinach „przeżywa dynamiczny rozwój. Wyraża się to liczbą nawróceń, chrztów, które mają miejsce na Wielkanoc. Uderza znaczny udział świeckich w ewangelizacji […] Są wioski w Chinach, które przechodzą w całości na katolicyzm za sprawą jednej czy dwóch kobiet. Przez lata prowadziły ewangelizację, wprowadzały Biblię, prowadziły nabożeństwa. W takim sensie misjonarzami w Chinach stają się ludzie świeccy”[2].


Takie rzeczy warto wiedzieć. Pewnie rzadziej o nich słyszymy i częściej docierają do nas wieści deprymujące, a warto mieć też uszy nadstawione na dobre wieści. Takie tempo czy zakres ewangelizacji, o jakim słyszymy z Dziejów Apostolskich, o jakim czytamy w Ewangeliach, dzieje się także i dzisiaj.


Zatem odległe krainy mogą być odległe w kilometrach, ale mogą też być odległe kulturowo. Jest całkiem możliwe, że w kilometrach jest blisko, ale w kulturze, w mentalności, w sposobie myślenia, jakaś kraina jest strasznie odległa od życia Ewangelią. To może być dziesięć minut od miejsca, gdzie mieszkamy. To często jest na przykład, znajdująca się na rozdrożu bądź wyniesiona na mielizny życia, młodzież. Może to być również środowisko ludzi karanych za różne przestępstwa. Nie dość, że w ogóle taka droga już ich naznaczyła, to jeszcze jak się ich stłoczy wszystkich razem i z nich stworzy się środowisko, to wiadomo jakie trudności z tego wynikają.


Dlatego jeżeli dzisiaj czujemy się dobrze we wspólnocie, to dobrze. Ale Pan Jezus być może wzywa, żeby przejść od dobrego do lepszego. Pan Jezus czeka na tych, którzy szukają większych rzeczy i większego zaangażowania: „Czego szukacie? — pyta — Czy szukacie stabilizacji i wygody? Jeśli tego szukacie, to pewnie to znajdziecie”. Stabilizacja w dobrym jest dobra, ale myślę, że warto też budzić w sobie większe zamysły, większe zamiary i większe pragnienia, żeby od dobrej stabilizacji w dobrym przechodzić do czegoś większego i otworzyć się na nowe zadania, nowe możliwości, nowe sytuacje.


Otwórzmy się więc na dobro nowe, które jest nieznane i w ten sposób wejdźmy w ślady uczniów Jana, którzy otworzyli się na dobro większe, na dobro nowe, na dobro nieznane, i poszli za Jezusem. Jezus się odwrócił i rzekł: „Czego szukacie?” Jakby powiedzieli: „Szukamy starego dobra przy Janie Chrzcicielu”, to by im powiedział: „To już znaleźliście, to wracajcie do niego”. Lecz oni powiedzieli: „Rabbi” — to znaczy Nauczycielu, i otworzyli się na to, że zacznie ich teraz nauczać — „Nauczycielu, gdzie mieszkasz?” Jezus zobaczył, że to, czego oni szukają, to są rzeczy nowe: chcą, żeby ich uczył i chcą, żeby ich prowadził. Poszli więc, zobaczyli, gdzie mieszka i tego dnia pozostali u Niego. W ten sposób zostali uczniami nowej sprawy i nowego Mistrza. Amen.



Przypisy

[1] Catholic Church in Korea Growing and Rejuvenating, [w:] http://www.cbck.or.kr (15.01.2006).

[2] Ks. R. Malek, Nie pytają się partii, GW 26-27 XI 2005, s. 29.




niedziela, 8 stycznia 2006

Jezus z Nazaretu przechodził tędy dobrze czyniąc - homilia


ks. Andrzej Siemieniewski


Homilia na Święto Chrztu Pańskiego (Rok B)
8 stycznia 2006


Jezus z Nazaretu przechodził tędy dobrze czyniąc


"To mówi Pan:
«Oto mój Sługa, którego podtrzymuję,
Wybrany mój, w którym mam upodobanie.
Sprawiłem, że Duch mój na Nim spoczął […]
Ja, Pan, powołałem Cię słusznie"
(Iz 42,1.6)


"Przeszedł On dobrze czyniąc…"


Czasem dobrze jest spojrzeć w przeszłość, żeby zobaczyć całościowo, jakimi darami Pan Bóg nas obdarzył. W biegu wydarzeń człowiek często nie zauważa tego bogactwa, gdyż wszystko wydaje mu się naturalne, jednak gdy potem patrzy wstecz, trudno mu ukryć zdziwienie. Coś z tego odkryłem we fragmencie z Dziejów Apostolskich, gdzie Piotr, przybywszy do Cezarei, do domu Korneliusza, spojrzał na to wszystko, co mu się przydarzyło, jako przygoda z Jezusem Chrystusem. Kiedy jeszcze to wszystko się działo — od spotkania przy łodziach i sieciach, poprzez wartkie wydarzenia, które biegły dzień po dniu — na pewno trudniej było mu uchwycić całe bogactwo, jednak potem, patrząc wstecz, mówi:


„Znacie sprawę Jezusa z Nazaretu, którego Bóg namaścił Duchem Świętym i mocą. Przeszedł On dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich, którzy byli pod władzą diabła” (Dz 10,38).


Myślę, że to doświadczenie było charakterystyczne nie tylko dla Apostoła Piotra, ale dla wszystkich, którzy idą przez życie z Panem Jezusem. Potem, spoglądając wstecz, mówią: „rzeczywiście, Pan Jezus przechodził dobrze czyniąc”.


„…i uzdrawiając wszystkich, którzy byli pod władzą diabła”


Słowo „diabeł”, gr. diabolos, wywodzi się od gr. wyrażenia dia-ballo, które oznacza: „ustawiać wszystko odwrotnie; układać nie tak, jak być powinno; układać na opak”. Kiedy więc przychodzi Pan Jezus i zwycięża diabła, wyzwalając tych, którzy żyją pod jego władzą, jednocześnie obdarowuje porządkiem — patrzymy wstecz i widzimy, że z chaosu, z chaotycznie porozrzucanych klocków, Pan Jezus zbudował w naszym życiu porządek: „Przeszedł On dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich, którzy byli pod władzą diabła”, którego dziełem jest przestawiać nie tak jak być powinno, układać wszystko odwrotnie.


Dia-ballo oznacza też: „przeciwstawiać, poróżniać, oskarżać, oczerniać”. Jeszcze inne znaczenie słowa dia-ballo to „oszukać, zwodzić”. Diabolos zatem to ten, który jest oszustem i zwodzicielem, poróżnicielem i przeciwstawcą oraz tym, który wszystko ustawia na opak, odwrotnie, nie tak jak być powinno. Dobrze jest przypomnieć sobie, jak Pan Jezus przechodząc, wyzwala z najróżniejszych dzieł diabolicznych — oskarżeń, poróżnień, oczernień. Takie doświadczenie wniósł ze sobą Apostoł Piotr i ogłosił je w domu Korneliusza. Dobrze by było, abyśmy i my popatrzyli wstecz i przypomnieli sobie takie doświadczenie, kiedy Pan Jezus przechodził dobrze czyniąc i uzdrawiał wszystkich, którzy byli pod władzą diabła. Uzdrawiał także i na takie sposoby, że z chaosu, poróżnienia, oczernienia, odrzucenia, poukładał tak, jak być powinno.


„Oto mój Sługa… Wybrany mój, w którym mam upodobanie…”


Oprócz orędzia Apostoła Piotra dotarło też do nas prorocze orędzie z Księgi Izajasza. Pan Bóg dał Izajaszowi następujące objawienie o Słudze Jahwe:


„Oto mój Sługa, którego podtrzymuję, Wybrany mój, w którym mam upodobanie” (Iz 42,1).


Kim jest ten Sługa? Na pierwszym miejscu jest nim Izrael. To Izraela Bóg wybrał, aby był sługą Bożym, wybrańcem, w którym Pan Bóg miał upodobanie. Jednak wszystkie oczekiwania, które Pan Bóg pokładał w Izraelu, spełniły się w Jezusie Chrystusie. Dlatego, w sensie jeszcze głębszym i jeszcze wybitniejszym, tym Sługą jest Chrystus, ale także i wszyscy ci, którzy są w Chrystusie. Jeśli chrześcijanin został przez chrzest włączony w Chrystusa, to został włączony, owszem, w Jego śmierć i ukrzyżowanie, ale został także włączony w Jego życie. Po to zostaliśmy pogrzebani przez chrzest, aby powstać do nowego życia, aby to życie mieć i nim żyć. Dlatego proroctwo o Jezusie w jakimś sensie jest także proroctwem o nas, ponieważ po to Pan Bóg przyłącza nas do Chrystusa, aby nas wzbogacić także Jego życiem i Jego dziełami. Zatem słowa Boże o Jezusie: „Sprawiłem, że Duch mój na Nim spoczął” (Iz 42,1), są także i o nas, o ile jesteśmy w Jezusie. Każdy, kto trwa w Jezusie, bywa obdarzany Duchem Świętym. Jeśli się od Chrystusa oddala, to Ducha Świętego ma coraz mniej, z prostego powodu — bo Duch Święty jest w Jezusie, gdzie indziej Go nie ma. Kto się oddali, ten Ducha Świętego mieć nie może.


„On przyniesie narodom Prawo…”


„Sprawiłem, że Duch mój na Nim spoczął; On przyniesie narodom Prawo” (Iz 42,1). Zaczęło się to od Jezusa, ale coś z głoszenia Jezusa dotarło i do Syrofenicjanki (por. Mk 7,26), setnika (por. Mt 8,5-10) i Greków, którzy tuż przed świętem Paschy przybyli mówiąc: „Chcemy zobaczyć Jezusa” (por. J 12,20n). Coś z głoszenia docierało także do narodów, czyli tych, którzy byli poza Izraelem. Natomiast proroctwo: „On przyniesie narodom Prawo”, dosięga także nas. Spełnianiem tego proroctwa jest ewangelizacja. Narody, także naród polski, bułgarski, czeski i inne, mają prawo do usłyszenia Dobrej Nowiny. Na pewno także i nami zechce się Bóg posługiwać w tym dziele.


Niesiemy Dobrą Nowinę na najróżniejsze sposoby, niektórzy jeżdżąc, inni pomagając, aby było to możliwe albo modląc się. Spełniamy też i to proroctwo: „Nie będzie wołał ni podnosił głosu, nie da słyszeć krzyku swego na dworze. Nie złamie trzciny nadłamanej, nie zagasi knotka o nikłym płomyku” (Iz 42,2n). To o grzesznikach, których spotykał Jezus, ale i o grzesznikach, których spotkał najpierw w nas, a potem — przez nas — chce spotkać jeszcze w innych.


„Nie zniechęci się ani nie załamie, aż utrwali Prawo na ziemi…”


Doszliśmy do bardzo ważnej części proroctwa, która uderzyła mnie jako wybitnie aktualna dla nas:


„Nie zniechęci się ani nie załamie, aż utrwali Prawo na ziemi, a Jego pouczenia wyczekują wyspy” (Iz 42,4).


W języku starożytnych Izraelitów „wyspy” to jest to wszystko, co było za morzem. Za morzem była Grecja, Rzym, kraje afrykańskie — to wszystko nazywali wyspami.


„Nie zniechęci się ani nie załamie, aż utrwali Prawo na ziemi” — tak przeżył swoje życie Jezus: nie zniechęcając się. Tak przeżyli swoje życie apostołowie. I skoro my też chcemy być w Chrystusie, to tak wypada nam przeżyć nasze życie. Tak wypada nam przeżyć sens tego, co nazywamy wspólnotą. Wspólnota jest po to, żeby się nie zniechęcić ani nie załamać. Myślę, że każdy z nas doświadczył, że kiedy jest sam, na uboczu, to miewa okresy dynamicznego zapału i okresy mało dynamicznego zniechęcenia. Wspólnota jest m.in. po to, żeby nas zgromadzić i wtedy ci, którzy mają okresy mało dynamicznego zniechęcenia, trafiają na okres dynamicznego zapału kogoś innego, co pozwala im przetrwać trudny czas. Pozwala to przetrwać czas, który by nas odsunął, zniechęcił, napełnił zgorzknieniem.


Tak kiedyś mówił Apostoł Piotr: „Znacie sprawę Jezusa z Nazaretu”. Dzisiaj powtarzamy: „Tak, znamy tę sprawę”. Niektórzy znają ją od bardzo dawna — od bardzo dawna chcą świadomie przeżywać swoje życie dla sprawy Jezusa z Nazaretu i dobrze wiedzą, jaki On jest. Dobrze wiedzą, jak to jest, kiedy się Go zaprosi do swojego życia. Dobrze wiedzą, jak to jest, kiedy się podda swoje życie Jezusowi jako Panu. Dobrze wiedzą, jak to jest, kiedy swoje grzechy i słabości odda się Jemu jako Zbawicielowi. Dobrze wiedzą, że wygląda to tak: „Przeszedł On dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich, którzy byli pod władzą diabła”.


Nie przechodźcie obojętnie obok Źródła Życia i Miłości!


Przypomnijmy sobie jeszcze słowa z listu pasterskiego na dzień Św. Rodziny (List Episkopatu na dzień Świętej Rodziny 2005). W liście tym małżeństwa usłyszały:


„Małżeństwo bez Eucharystii nie jest w stanie żyć pełnią swego powołania!”


W liście pasterskim znalazło się także i takie wezwanie:


„Przypomnijcie sobie, Umiłowani, jak w dniu Waszego ślubu przyprowadził Was Kościół przed sam ołtarz, na którym odprawiała się Msza Święta”.


I dalsze słowa apelu:


„Na całym świecie — również w naszej Ojczyźnie — wzrasta liczba ludzi nawiedzających świątynie, aby trwać na adoracji Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Serdecznie do tego wszystkich zachęcamy”.


W Meksyku są już trzy miliony ludzi, którzy uczestniczą w nocnych adoracjach[1]. Ta liczba ciągle wzrasta.


I dalsze słowa z listu pasterskiego:


„Siostry i Bracia! Rodziny! Wy, którzy jesteście i którzy macie być nadzieją świata! Niemożliwe jest, abyście zrealizowali to powołanie o własnych siłach”.


Wielkie zobowiązanie, wielkie zadanie i wielkie powołanie jest niemożliwe do spełnienia. To ciekawe, ludzie zobowiązują się do czegoś, czego nie można wykonać, czego nie można zrobić. Mało tego: dobrze wiedzą, że tego nie można wykonać, dlatego na końcu swoich zobowiązań, mówią: „Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący”. Dobrze wiedzą, że się zobowiązali do czegoś za dużego, do czegoś większego od nich i wiedzą, że w Bogu jednak można: „Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący”. To pewnie to mieściło się w wezwaniu z listu: „Niemożliwe jest, abyście zrealizowali to powołanie o własnych siłach”.


I dalej:


„Przypominając te słowa, zapraszamy każdą rodzinę do regularnego uczestnictwa w niedzielnej Mszy Świętej. Niech to będzie pełne uczestnictwo. Dla dojrzałych chrześcijan nie do pomyślenia jest obecność na Mszy bez przystąpienia do Komunii Świętej”.


Z jakiego powodu? To jest wyjaśnione za pomocą gorącego wołania i apelu:


„Nie przechodźcie obojętnie obok tego Skarbu Kościoła i wciąż żywego Źródła Życia i Miłości!”


To właśnie z tego powodu uczestnictwo powinno być pełne, bo to jest źródło. Nie przechodźcie obojętnie wobec źródła, żeby nie było tak, że ktoś jest spragniony albo osłabły, albo nie dość silny, a nie korzysta ze źródła, które ma na wyciągnięcie ręki.


Myślę, że Apostoł Piotr dlatego spoglądał wstecz mówiąc w czasie przeszłym: „Znacie sprawę Jezusa z Nazaretu”, który w przeszłości przeszedł przez ziemię „dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich, którzy byli pod władzą diabła”, dlatego wypowiedział to w domu Korneliusza w Cezarei, bo tam byli ludzie, dla których to miało stać się przyszłością. Korneliusz dopiero miał tego doświadczać. Apostoł Piotr mówiąc sobie: „Znacie sprawę Jezusa, znacie Go z przeszłości”, mówił od razu Korneliuszowi i jego towarzyszom: „A wy macie to znać z przyszłości”. Dlatego dzisiaj również moglibyśmy przetransponować te słowa z Pisma Świętego: „Znacie, bracia i siostry, sprawę Jezusa z Nazaretu i wiecie, że będzie tędy przechodzić dobrze czyniąc. Wiecie, że będzie przechodzić przez wspólnotę, że będzie przechodzić przez małżeństwa, rodziny, że będzie przechodzić przez tych, którzy się źle mają — będzie przechodzić dobrze czyniąc i uzdrawiając z wszelkiego nieporządku, chaosu, bałaganu, będzie uzdrawiać wszystkich tych, którzy żyją pod władzą diabła”. Amen.



Przypisy

[1] Kard. Medina, Na rzecz większej wolności starego rytu rzymskiego, wywiad dla „Present”, http://www.christianitas.pl (31 XI 2005).






poniedziałek, 2 stycznia 2006

Chrzest w Duchu Świętym wbrew Kościołowi? Consolamentum średniowiecznych katarów


bp Andrzej Siemieniewski 


Chrzest w Duchu Świętym wbrew Kościołowi?  Consolamentum średniowiecznych katarów


Do tej pory w naszej panoramie duchowości chrześcijańskiej w aspekcie nowego narodzenia koncentrowaliśmy się głównie na ortodoksyjnych jej przejawach, czy to w Kościele Wschodnim, czy też w duchowości chrześcijańskiego Zachodu. Warto jednak rozważać to zjawisko od różnych stron, także w aspekcie historycznych precedensów heterodoksyjnych. Dlatego pouczające może być zastanowienie się nieco nad pewnym zdecydowanie niekatolickim ruchem pobożności średniowiecznego chrześcijaństwa. Chodzi tu o ruch katarów, grupujący ludzi poszukujących życia zgodnego z Ewangelią i cechujących się – jak zobaczymy – przejmującym pragnieniem chrztu w Duchu Świętym. Niekiedy tak rozumiany chrzest w Duchu pojmowali jako nowe narodzenie. Niestety, te poszukiwania duchowe dokonywały się w radykalnej opozycji do Kościoła katolickiego, którego autorytet był wśród katarów odrzucany.


Historia katarów naznaczona jest tragicznym przełomem na początku XIII wieku: w latach 1209-1229 na południu Francji wydano katarom wojnę w formie krucjaty, która zakończyła się zabiciem dziesiątków tysięcy wyznawców tej religii. Od tego czasu wielu katarów rozproszyło się, a z biegiem czasu wskutek trwających prześladowań (we Francji, Włoszech i Niemczech) ich liczba topniała aż do zaniku wspólnot katarskich pod koniec XIV wieku.


Wierzenia i praktyki katarów różniły się bardzo w zależności od miejsca ich działania i okresu historycznego, ale wielu autorów podaje liczne szczegóły, na podstawie których można sobie wyrobić w miarę spójny obraz religii katarskiej, a zwłaszcza najbardziej interesującego nas na tym miejscu problemu chrztu Duchem Świętym. Poniżej, tytułem przypomnienia, najpierw w kilku zdaniach zarysowane zostaną wschodnie i zachodnie duchowe źródła ruchu katarów, aby dać szkicowe tło do zasadniczej części naszego rozważania, która pozwoli przybliżyć katarski ryt zwany consolamentum jako próbę kontynuacji biblijnego chrztu Duchem Świętym i nowego narodzenia z Boga. Próbę, co trzeba podkreślić już tutaj, podjętą w radykalnej opozycji w struktur i wierzeń Kościoła katolickiego, a zwłaszcza często stawianego jako alternatywa dla sakramentu katolickiego chrztu.


Źródła wierzeń katarów


a. źródła wschodnie


Dalekie źródła duchowości katarów znaleźć można po części w średniowiecznym bałkańskim ruchu bogomiłów (bogomolców) datującym się od około 930 roku w Bułgarii[1]. Zapoczątkowany przez prezbitera imieniem Bogomił, ruch ten głosił istnienie dwóch synów Bożych: złego Satanaela i dobrego − Chrystusa. Bogomolcy byli więc wyznawcami dualizmu dobra i zła. Według nich Satanael stworzył świat materialny, co było jego winą, gdyż pierwotny plan Boży obejmował tylko rzeczywistość duchową. Wskutek tego błędu, Chrystus musiał przyjść z nieba po to, aby przemóc Satanaela (Szatana), uwolnić duchowy pierwiastek w człowieku i w ten sposób zwyciężyć zło. Jak łatwo się domyśleć Bogomolcy odrzucali sakramenty i obrazy religijne (jako elementy materialne w religii), a ze Starego Testamentu uznawali tylko psalmy i księgi prorockie. Ruch ten był aktywny w Bułgarii, a w Bośni dotrwał aż do XV wieku, czyli do najazdu muzułmańskiego.


W związku z kontrowersjami związanymi z tym ruchem, na kościelnym synodzie w 1140 roku potępiono mnicha znad Bosforu, Konstantyna Chryzomallosa, gdyż zarzucono mu głoszenie, że sakrament chrztu jest niedoskonały i powinien być uzupełniony namaszczeniem oraz nałożeniem rąk przez ludzi znających religijną prawdę. W tym czasie bogomilizm rozpowszechnił się w całym cesarstwie wschodnim powodując sporo niepokojów.


Jeszcze wcześniej, bo już w roku 1050, mnich Eutymiusz z Peribleptos wspominał ryt inicjacji w pewnych grupach (uważających się za chrześcijańskie) z północno-zachodniej Anatolii. Eutymiusz był świadkiem ich modlitw. Ryt ten miał według niego na celu oczyszczenie nowego członka grupy z nieczystości dawnego chrztu, czyli katolickiego sakramentu. Czytano przy tym Ewangelię Janową, mieszając ją ze słowami magicznych wezwań. W ten sposób, jak interpretował to Eutymiusz, nieświadomy kandydat napełniał się mocą szatana i naznaczony był pieczęcią (sfragis) złego ducha. Motywem wyrzeczenia się pierwotnego chrztu był argument, że wszystko, co czyni się bez wiary, jest grzechem (powoływano się tu na dosłowne brzmienie wersetu Rz 14,23), a przecież chrzest przyjmowały małe dzieci, które właśnie nie miały osobistej wiary[2].


Jeszcze więcej szczegółów dostarcza powstały prawdopodobnie w latach 1111-1118 tekst Panoplii dogmatycznej autorstwa Eutyma Zigabena, egzegety bizantyjskiego. Pisze on o dwóch etapach wtajemniczenia u chrześcijańskich wyznawców dualizmu. Pierwszy etap to modlitwy i wyznanie grzechów prowadzące do ponownego chrztu (anabaptidzousi) w celu oczyszczenia ze zmazy chrztu pierwszego (czyli katolickiego sakramentu). W oznaczonym dniu kładziono na głowie kandydata Ewangelię św. Jana, czytano jej Prolog, wzywano Ducha Świętego i recytowano Ojcze nasz. Etap drugi, następujący po okresie próbnym, polegał na tym, że przy ponownym położeniu Ewangelii na głowie, śpiewie hymnów uwielbienia oraz przez nałożenie rąk wszystkich obecnych mężczyzn i kobiet włączano kandydata do grona „doskonałych”. Przez modlitwę wstawienniczą połączoną z nałożeniem rąk − jak wierzyli zebrani − zstępuje Duch Święty. Był On jednak pojmowany odmiennie niż w ortodoksyjnym chrześcijaństwie, a mianowicie jako indywidualna dusza człowieka zagubiona podczas upadku: teraz dusza ta mogła powrócić na swoje miejsce. To właśnie był Paraklet, czyli jak to interpretowano − Boży Pocieszyciel. Od tego czasu „doskonały” był już pewny swojego zbawienia, a wszyscy wierni kłaniali mu się na znak szacunku[3].


Oczywiście, nie wszystkie elementy tej wizji wiary zostały przejęte przez późniejszych zachodnioeuropejskich katarów, ale warto zauważyć najważniejsze elementy mające związek z pojmowaniem nowego narodzenia: odrzucanie znaczenia sakramentalnego chrztu katolickiego (zwłaszcza, gdyby miało to dotyczyć chrztu przyjętego w dzieciństwie) oraz podkreślanie roli wspólnotowej modlitwy „doskonałych” w akcie przyjęcia mocy Ducha Świętego przez kandydata na kolejnego „doskonałego”.


b. źródła zachodnie


Od XI wieku począwszy, w wielu regionach Francji istniały grupy i ruchy heterodoksyjne związane z manichejskimi ideami dualistycznymi: wierzono w istnienie dobrego i złego bóstwa. Wyznawców nazywano katarami (od kataroi – „czyści”), chociaż oni sami nazywali się po prostu „dobrymi ludźmi” (boni homi; bos hommes). Czasem zwano ich albigensami od francuskiego miasta Albi, w rejonie którego było ich więcej. Katarzy głosili, że katolicki chrzest nie daje odpuszczenia grzechów; może ono nastąpić tylko przez nałożenie rąk wierzących chrześcijan i przez dar Ducha Świętego, który nauczy prawdziwego znaczenia Pisma Świętego. Już w połowie XI wieku Roger II († 1065), biskup Châlons-sur-Marne, uskarżał się na niektórych wieśniaków swojej diecezji, którzy uczęszczali na tajemne spotkania, gdzie − jak twierdzili − otrzymywali Ducha Świętego przez nałożenie rąk. W XII wieku na południu Francji i północy Italii istniały już całe kościoły katarów z biskupami i sławnymi szkołami, które nawet zwoływały swoje własne synody (na przykład synod w Saint-Felix ok. 1170 r.). Wspólnoty te utrzymywały żywe kontakty z podobnymi sobie, choć o wiele bardziej radykalnymi kościołami wschodnimi, w Bułgarii, Grecji i w Tracji. Przedstawiciele katarów udawali się tam po nowe napełnienia Duchem zwane przez nich z łacińska consolamentum, aby po powrocie udzielać go z kolei miejscowym wyznawcom, nawet takim, którzy już raz je wcześniej otrzymali[4]. Sama nazwa consolamentum nawiązuje do Ducha Parakleta z Ewangelii Janowej: określenie to często tłumaczono jako „Pocieszyciel” (J 16,7) (od łac. consolor − „pocieszać”).


Doktryna zachodnich katarów również zawierała odrzucenie tego, co w kulcie chrześcijańskim związane było z materialnością. Odrzucając sakramenty, tłumaczono odnoszące się do nich teksty biblijne w sensie skrajnie duchowym. Na przykład „chleb powszedni” w modlitwie Ojcze nasz (który dla wielu ojców Kościoła był chlebem codziennej Eucharystii) tłumaczono – jak dowiadujemy się z zachowanego tekstu Rytuału katarskiego z XIII wieku – jako prawo ogłoszone przez Chrystusa[5]. O takim to chlebie i o takim napoju miał mówić ponoć Jezus w Ewangelii według św. Jana w rozdziale szóstym. Dlatego słowa „jeżeli nie będziecie jedli Ciała ani pili Krwi” miałyby oznaczać według katarów: „jeśli nie przyjmiecie duchowego znaczenia Nowego Testamentu”[6]. Niewłaściwe rozumienie Biblii było natomiast – zgodnie z katarską nauką – charakterystyczne dla fałszywych kapłanów (zapewne katolickich), którzy nie trwają w Chrystusie. Co więcej, zgodnie z zapożyczonym z terenów wschodnich dualizmem wzywanego w Modlitwie Pańskiej Ojca odróżniali się od ojca diabelskiego, który jest ojcem złych[7].


Chrzest Duchem Świętym − consolamentum


a. ludowa praktyka nowego narodzenia przez chrzest duchowy


Już w XI i XII wieku na południu Francji istniały więc grupy negujące wartość sakramentalnego, katolickiego chrztu zarówno dzieci, jak i dorosłych, gdyż uznawały jedynie skuteczność chrztu duchowego dokonywanego przez nałożenie rąk. Tradycyjny katolicki chrzest wodą uznawały za chrzest tylko Janowy, podczas gdy wyłącznie chrzest Jezusowy (czyli przez nałożenie rąk) miał być, zgodnie z ich wiarą, chrztem w Duchu Świętym. Allain de Lille pisał o katarach (ok. 1190-1194), że według nich do skuteczności przekazywania Ducha Świętego należy koniecznie nałożenie rąk wierzących współbraci (baptismus non valet sine manus impositione). Wierzono przy tym, że wszelki grzech zostaje usunięty, jeśli nakłada ręce „doskonały”, a więc członek kościoła katarów, czyli człowiek sam ochrzczony wcześniej w Duchu[8].


Bonacursus, były biskup katarów nawrócony później na katolicyzm, zaświadczał w Manifestatio haeresis catharorum (ok. 1176-1190), że niektórzy z nich faktycznie negowali, jakoby sakramentalny chrzest wodą udzielał Ducha Świętego i przypisywali to tylko nakładaniu rąk, które nazywano chrztem i odnowieniem w Duchu Świętym[9].


Pierre des Vaux-de-Cernay († ok. 1250) w Historia albigensis pisze z kolei o obrzędzie wyrzeczenia się wiary katolickiej, a zwłaszcza znaków katolickiego chrztu, przed przyjmowaniem consolamentum. Dopiero po takim obrzędzie wyrzeczenia się katolicyzmu wszyscy obecni nakładali na kandydata ręce, by się modlić[10]. Salvo Burce w Liber supra stella napisał ok. 1235 roku, że albigensi przez nałożenie rąk otrzymywali Ducha Świętego, ale tylko od tych osób, które wcześniej Ducha Świętego już posiadały. Nałożenie rąk przez osobę grzeszną doprowadziłoby wręcz do przyjęcia złego ducha[11]. Na przełomie XII i XIII Rupert z Deutz pisał w związku z takimi poglądami, że nie brakuje ludzi mówiących: „To ja chrzczę, to ja uświęcam. A ten cudzołożnik, ten pijak i rozpustnik – czy myślisz, że on mógł cię ochrzcić lub uświęcić? Jego wiara była martwa i bez uczynków – on udzielił ci chrztu martwego”. W opozycji do takiego nauczania przypominał ewangeliczną naukę, że faktycznie to zawsze sam Jezus udziela chrztu, choć oczywiście posługuje się przy tym człowiekiem (J 1,33). Dlatego – podkreślał Rupert z Deutz – katolicki sakrament chrztu jest chrztem w Duchu Świętym i zawsze jest udzielony przez Chrystusa, niezależnie od tego, czy kościelny szafarz był godny, czy niegodny[12].


Jacques de Capellis z Mediolanu w połowie XIII wieku pisze w Summa contra haereticos, że albigensi mają sakrament nakładania rąk nazywany „chrztem Ducha Świętego” (baptismum spiritus sancti), bez którego według nich nikt nie może zostać zbawiony. Mają prawdziwą strukturę kościelną z biskupami, zastępcami biskupów (których nazywali synami: „syn starszy” i „syn młodszy”) i diakonami. Pod nieobecność wyższych przełożonych władzę nakładania rąk mają też diakoni. Sam obrzęd chrztu w Duchu Świętym przebiegał następująco: po zebraniu się całej grupy, kobiet i mężczyzn, stawiajno kandydata w środku. Następnie przełożony wygłaszał nauczanie (oratio) na temat wiary i obyczajów katarskich, o zbędności i braku owocności wiary Kościoła rzymskiego i jego sakramentów, po czym pytał kandydata, czy chce w ogłoszonej właśnie wierze trwać do końca życia. Po pozytywnej odpowiedzi kandydata przełożony zgromadzenia kładł mu na głowie księgę Ewangelii, a wszyscy obecni kładli prawą dłoń albo na jego głowie, albo na ramionach. Przełożony wznosił wtedy modlitwę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, odmawiał siedmiokroć Ojcze nasz oraz czytał Prolog Ewangelii Janowej. Uczestnicy zgromadzenia wierzyli, że w ten właśnie sposób dokonywało się odpuszczenie grzechów i napełnienie łaską Ducha Świętego[13]. Wydaje się zaś, że te dwa elementy: negatywny (odpuszczenie win) i pozytywny (napełnienie Duchem) to nic innego jak treść biblijnego nowego narodzenia.


Moneta z Cremony w Adversus catharos et valdenses (ok. 1241) pisał, że katarzy nazywali to nałożenie rąk chrztem Ducha Świętego, który to chrzest przeciwstawiali chrztowi przy użyciu wody. Wspominał też o niektórych innych elementach wiary katarskiej: ludzie ci odróżniali duszę od ducha; odróżniali też Ducha Świętego od Ducha Pocieszyciela. Duch Święty miałby być indywidualnym duchem, jakiego Bóg dał duszy każdego człowieka, aby go umocnić i uczynić świętym. Duch Pocieszyciel natomiast to ten, którego otrzymują wierni katarzy w czasie consolamentum. Takich duchów pocieszycieli miało by być dużo i mieli oni być one stworzeniami Bożymi[14].


Ten sam autor, Moneta z Cremony, również w innym dziele, De baptismo, uczył, że heretycy ci przeczą, jakoby katolicki sakrament chrztu miał przynosić jakikolwiek pożytek w kwestii zbawienia: odpuszczenie grzechów czy łaskę Ducha Świętego. Zamiast tego chrztem Ducha Świętego nazywają nakładanie rąk. Moneta potwierdza znane z dzieł innych autorów szczegóły obrzędu chrztu duchowego:


– dokonywanie go przez przełożonych wspólnoty, choć w ich braku także przez inne osoby;
– okres próbny nakładany na kandydata w celu przygotowania do chrztu;
– nałożenie przez przełożonego na głowę kandydata księgi Ewangelii;
– nałożenie przez zgromadzonych prawych rąk na głowę lub ramiona kandydata w czasie modlitwy;
– głośne modlitwy i czytanie Ewangelii św. Jana.


Potwierdza też, że w przypadku, gdyby człowiek ochrzczony w ten sposób popełnił grzech ciężki, to consolamentum należało powtórzyć. Jeszcze gorsza sytuacja miałaby powstać, gdyby w grzech taki popadł sam przełożony udzielający consolamentum: powtórnemu obrzędowi powinni poddać się wszyscy przez niego duchowo ochrzczeni, choćby sami żadnych grzechów nie popełnili[15]. Dlaczego? Gdyż popełniony później grzech byłby dowodem, że ów przełożony również wcześniej nie posiadał Bożego Ducha. Gdyby go bowiem posiadał, powinien pozostać bezgrzeszny.


Raynier Sacconi w Summa de catharis (ok. 1250) potwierdza: katarzy nakładanie ręki z modlitwą nazywają consolamentum i duchowym chrztem albo chrztem Ducha Świętego (baptismum spiritus sancti) oraz uczą, że tylko w ten sposób można dostąpić odpuszczenia grzechów i udzielenia Ducha Świętego. Niektórzy skrajni albigensi głosili jednak, że ręka, jako element materialny, jest stworzona przez diabła, dlatego to nie nakładanie rąk, ale Modlitwa Pańska przyjęta z wiarą miałaby być przyczyną chrztu duchowego. Wszyscy jednak wspólnie wyznawali, że gdyby nakładający ręce przełożony żył w grzechu, to nie nastąpi odpuszczenie grzechów. Przy tym nakładanie rąk zawsze było wspólnotowe: ręce nakładały co najmniej dwie osoby[16].


Katarski Rytuał prowansalski z XIII wieku używa na określenie consolamentum nazwy „chrzest duchowy” i precyzuje, że w ten sposób udziela się Ducha Świętego w Kościele Bożym przez modlitwę i nałożenie rąk „dobrych ludzi” (czyli chrześcijan katarów). Przewodniczący zgromadzeniu „starszy” i inni „dobrzy ludzie” kładą swoje prawe dłonie na kandydacie i modlą się: „Ojcze, ześlij na niego swoją łaskę i Twojego Ducha Świętego”[17].


Anzelm z Aleksandrii w Tractatus de hereticus powtarza te szczegóły. Dodatkowo wspomina o obrzędzie przyjmowania i oddawania egzemplarza Ewangelii na znak przyjęcia prawa Nowego Testamentu przez kandydata. Wspomina, że obok Ewangelii Janowej w czasie consolamentum można było czytać tekst z Ewangelii Mateuszowej: „Weźcie moje jarzmo na siebie” (Mt 11,29)[18].


Wpływy katarów nie ograniczały się tylko do krajów romańskich, ale sięgały dalej, aż do Niemiec. Opat premonstratensów Evervin ze Steinfeld pisze w liście z 1143 r. do Bernarda z Clairvaux o pewnych mieszkańcach Kolonii, którzy nie ceniąc sobie chrztu wodą, zastępują go innym chrztem, który nazywają chrztem ogniem i Duchem, powołując się przy tym na tekst Ewangelii: „On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem” (Mt 3,11). „Nie dbają o nasz chrzest” − pisał opat ze Steinfeld − gdyż, jak wyjaśniał, uważają, że ich chrzest jest wyższy od tradycyjnego chrztu katolickiego, który utożsamiali z Janowym tylko chrztem wodą. Ich chrzest natomiast sprawowany był bez wody, lecz przez nałożenie rąk (powoływali się tu na tekst z Dziejów Apostolskich o nałożeniu rąk na Szawła z Tarsu przez Ananiasza, w wyniku czego Paweł „przejrzał i został napełniony Duchem Świętym” – por. Dz 9,11-19). Każdy tak ochrzczony nazwany był wybranym i mógł z kolei sam przekazywać ów chrzest. Wspólnota katarów miała trzy stopnie: słuchacz (auditor), wierzący (credens), wybrany (electus). Wierzącym i wybranym zostawało się po okresie próby, za każdym razem przez nałożenie rąk[19].


W swoich kazaniach przeciw katarom (Sermones contra catharos) mnich Eckbert (opat Schönau od 1167 r.) wzmiankuje zwolenników takich praktyk. W opinii katarów człowiek zdolny do przyjęcia chrztu musiał być w wieku używania rozumu (z czego wynikało, że nie można udzielić chrztu dziecku). Jednak i tak nie mieli tu na myśli chrztu wodą, ale chrzest ogniem (in igne), ponieważ – jak mawiali – „chrzest wodą na nic się nie przydaje”. Katarzy powoływali się przy tym na słowa Ewangelii św. Mateusza: „On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem” (Mt 3,11). Praktykę tę Eckbert nazywa „ponownym chrztem”. Jej praktyczny przebieg opisuje tak: Zgromadzeni w zamkniętym, jasno oświetlonym pokoju stawiają pośród siebie tego, który ma być ochrzczony, czyli włączony do społeczności katarów. Przewodniczący (archicatharus) chrzci go przez nałożenie ręki[20].


Ermengaud z Bézier w Contra haereticos opisuje przebieg chrztu duchowego, zwanego consolamentum, podobnie jak wspomniany już wcześniej Jacques de Capellis: Zarówno przewodniczący, jak i członkowie zgromadzenia myją ręce. Trzymając w rękach księgę Ewangelii, zachęcają, aby przyjmujący consolamentum złożył w czekającym go obrzędzie modlitewnym całą swoją nadzieję na zbawienie. Kładą następnie na głowie kandydata księgę Ewangelii, odmawiają siedmiokrotnie Modlitwę Pańską, po czym czytają fragment Ewangelii Janowej (J 1,1-17). Obrzęd przeprowadza przewodniczący, a w jego braku − jakikolwiek członek kościoła katarów, który sam wcześniej przyjął consolamentum, czy to mężczyzna, czy też (w przypadku chorych) kobieta. Katarzy wierzą, że przez owo consolamentum dostąpią zbawienia, że odpuszczone im zostają w owej chwili wszystkie grzechy. Jego ranga jest najwyższa: nikt nie może wejść do królestwa bez consolamentum. Wierzyli, że to właśnie jest owe nowe narodzenie, bez którego nie można ujrzeć zbawienia: „Powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć królestwa Bożego” (J 3,3). Gdyby jednak osoba udzielająca go później popadła w grzechy ciężkie, to ci, którzy przyjęli od niej consolamentum, okazują się bez łaski, gdyż późniejszy grzech dowodzi, że już wcześniej osoba taka nie miała Ducha Świętego (inaczej by nie zgrzeszyła), a nie mając Go − nie mogła Go udzielić. Należy więc w takim przypadku przyjąć consolamentum ponownie[21].


b. Rytuał katarów o consolamentum: duchowe odrodzenie przez nałożenie rąk


Najważniejszy średniowieczny dokument wspólnot katarskich to rytuał łaciński z napisany ok. 1250 roku, a więc już po wojnie katarskiej[22]. Dokument ten zawiera pouczenia liturgiczne, tekst proponowanej homilii oraz opis obrzędu udzielenia pierwszego stopnia inicjacji katarskiej: tak zwane udzielenie modlitwy Ojcze nasz, czyli włączenie do wspólnoty wierzących. Zawiera też opis drugiego stopnia wtajemniczenia: udzielenia consolamentum, czyli włączenia do wspólnoty doskonałych.


Według Rytuału chrzest duchowy, czyli consolamentum, odbywa się przez nałożenie rąk (baptismum sanctum impositionis manuum)[23]. Może go otrzymać zaraz po tak zwanym otrzymaniu Modlitwy Pańskiej[24], a więc przy pominięciu okresu przygotowania. Jest to chrzest duchowy na odpuszczenie grzechów, który następuje przez modlitwę oraz nałożenie rąk „dobrych chrześcijan” (tj. katarów)[25].


Przez ten chrzest Bóg udziela siły i mocy, aby w ten sposób ochrzczeni mogli z kolei sami oczyszczać innych przez podobny chrzest. Autor Rytuału powołuje się tu m.in. na następujące teksty Ewangelii:


− „Jezus rzekł do nich: «Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam». Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: «Weźmijcie Ducha Świętego!»” (J 20,21-22);


− „Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie. Dalej, zaprawdę, powiadam wam: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystko otrzymają od mojego Ojca, który jest w niebie” (Mt 18,18-19);


− „Jezus podszedł do nich i przemówił tymi słowami: «Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego” (Mt 28,18-19)[26].


W rytuale katarskim chrzest taki nazywa się nawet wprost „chrztem nałożenia rąk”[27]. Według Rytuału jest to powrót do pierwotnej praktyki uczniów Jezusa: prawdziwi chrześcijanie są dziedzicami uczniów i dlatego praktykują chrzest nałożenia rąk na odpuszczenie grzechów[28]. O tym chrzcie, według rytuału katarskiego, mówił Apostoł Paweł: „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał […], nic mi nie pomoże” (1 Kor 13) − gdyż miał na myśli: „Gdybym nie miał chrztu duchem miłości − nic mi nie pomoże”. Chrzest nałożenia rąk „jest − jak się wydaje − konieczny do zbawienia”[29].


A oto fragment z homilii wygłaszanej przy udzielaniu consolamentum:


„Nazywa się to duchowym chrztem Jezusa Chrystusa i chrztem Ducha Świętego, jak mówił Jan Chrzciciel: «Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia; lecz Ten, który idzie za mną, mocniejszy jest ode mnie; ja nie jestem godzien nosić Mu sandałów. On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem» (Mt 3,11), co oznacza: On sam obmyje was i oczyści w zrozumieniu duchowym i w dobrych dziełach.


Przez ten chrzest należy rozumieć to odrodzenie duchowe (spiritualis renatio), o którym Chrystus mówił Nikodemowi: «Jeśli się ktoś nie narodzi z wody i z Ducha, nie może wejść do królestwa Bożego» (J 3,5)”[30].


Udzielający chrztu kładzie na głowie wierzącego księgę, a wszyscy zebrani kładą na nim swoją prawą dłoń[31]. Chrzest ten pochodzi z ustanowienia Chrystusa, a jego skutkiem jest odpuszczenie grzechów[32]. Rytuał łaciński jest wyraźnie bardziej stonowany w odniesieniu do katolicyzmu niż radykalnie antykatolickie formy dualizmu pochodzące z Bizancjum: zaznacza, że nie należy gardzić pierwszym chrztem ani dotychczasowym chrześcijaństwem. Po prostu ten nowy, duchowy chrzest nałożenia rąk jest konieczny, gdyż ten uprzedni nie wystarczyłby do zbawienia. Co ważne, dopiero od chwili przyjęcia consolamentum człowiekowi przysługuje miano chrześcijanina (christianus); do tej pory był jedynie kandydatem nazywanym wierzącym (credens)[33].



* * * * * * * * * * *


Z przytoczonych to przykładów wyłania się dość jednolity obraz consolamentum rozumianego przez katarów jako chrzest w Duchu Świętym.


Po pierwsze, sięgano po Biblię: oczekiwano spełnienia w praktycznym życiu ewangelicznej zapowiedzi: „On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem” (por Mt 3,11).


Po drugie, odrzucano tradycyjny, katolicki sakrament chrztu jako spełnienie tej biblijnej zapowiedzi. Tłumaczono, że do przyjęcia Bożego daru potrzebna jest świadoma wiara, a katolicy zwykle udzielali sakramentalnego chrztu małym dzieciom. W oczach katarów pozbawiało to chrztu jakiejkolwiek mocy. Drugim powodem odrzucania katolickiego chrztu był też jego (oczywisty przecież) związek z materią: skoro używano do jego celebracji wody, to w odbiorze katarów stanowiło to niegodne odwołanie się do gorszej, materialnej części świata. Katarzy co najwyżej byli więc gotowi widzieć we chrzcie tylko to samo, co czynił Jan Chrzciciel jako przygotowanie na orędzie Chrystusa. Wreszcie był też motyw grzeszności katolików, a zwłaszcza katolickich szafarzy sakramentów: argumentowano, że grzesznik nie może udzielić duchowego daru, skoro jego grzech dowodzi, że sam Ducha nie ma.


Przypisywano więc moc realizacji ewangelicznej obietnicy narodzenia z Boga czyli odrodzenia z wody i z Ducha, obrzędowi nakładania rąk w katarskiej wspólnocie wierzących oraz zdecydowanie odmawiano tej mocy katolickiemu sakramentowi chrztu.


Po trzecie, określenie chrzest Duchem Świętym (lub chrzest w Duchu) odnoszono – wskutek odrzucenia „chrztu wodą” – do pewnego rodzaju modlitwy. Chrzest w Duchu polegał więc na wspólnotowej modlitwie o ten duchowy dar dla osoby o to proszącej. Skuteczność tej modlitwy wymagała, aby modląca się wspólnota składała się tylko z osób, które już wcześniej otrzymały tak rozumiany chrzest w Duchu. Praktyczny przebieg modlitwy obejmował nałożenie rąk (najbliżej stojący dotykali swoimi dłońmi głowy i ramion osoby oczekującej na consolamentum), symboliczne położenie Biblii na kandydata oraz przekazanie mu słowa z Pisma Świętego dostosowanego do tej okazji.


Po czwarte, ten właśnie modlitewny akt chrztu w Duchu sprawiał, że człowiek stawał się chrześcijaninem: do tej pory był tylko kandydatem na ucznia Chrystusa. Skutek ten obejmował również odpuszczenie w tej właśnie chwili wszystkich popełnionych grzechów i napełnienie łaską, a więc nowe narodzenie. Wydaje się, że z tego właśnie powodu uprzywilejowanym tekstem biblijnym stosowanym podczas duchowego chrztu był Janowy Prolog (J 1,1-17). Tam przecież czytamy, że „wszystkim tym, którzy [Słowo] przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w jego imię, którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili” (J 1, 12-13). Owo „przyjęcie Słowa” było rozumiane jako akt modlitewny, skierowana do Boga prośba o chrzest w Duchu. Można by więc powiedzieć – posługując się (nieco sztucznie, co prawda) katolicką terminologią, że za materię tego sakramentu uważano nałożenie rąk przez zgromadzoną wspólnotę „doskonałych”.


Na zakończenie można dodać, że wymienione cztery elementy stawiają nas przed interesującym pytaniem o możliwość doszukiwania się analogii w odniesieniu do pewnych współczesnych nurtów duchowości chrześcijańskiej. Chodziłoby tu zwłaszcza o grupy kontestujące katolicyzm, w których sakramentalny chrzest katolicki (a także chrzest innych wyznań chrześcijańskich) bywa nazywany „chrztem wodnym” w odróżnieniu od „chrztu w Duchu Świętym” zapowiedzianego w Ewangeliach i opisanego w Dziejach Apostolskich. Tak pojęty chrzest w Duchu Świętym także polega w niektórych z tych grup na modlitewnym nałożeniu rąk przez zgromadzonych członków wspólnoty, którzy ów chrzest otrzymali wcześniej.


Pewną trudnością w prowadzeniu tej analogii zbyt daleko jest fakt, że średniowieczni katarzy nie oczekiwali – jak się wydaje – manifestacji jakichś specjalnych charyzmatów przy okazji chrztu Duchem, co z kolei jest częstym elementem we współczesnych nurtach duchowości oczekujących odczuwalnego Chrztu w Duchu Świętym. Warto więc powrócić w przyszłości do tego zagadnienia i przebadać je dokładniej.



Przypisy

[1] Skrótowe dane na ten temat można znaleźć w Rytuale katarów i w komentarzach do tego tekstu: Ch. Thousellier (red.), Rituel cathare, „Sources Chrétiennes” 236, Paris 1977.
[2] Por. Ch. Thouzellier, Introduction, [w:] Rituel cathare (skrót: RC), s. 129-130.
[3] Por. tamże, s. 131-135.
[4] Por. tamże, s. 138-152.
[5] Por. Rytuał katarów, 3,2.
[6] Por. tamże, 3,43-44.
[7] Por. tamże, 2,13-14.
[8] Por. Ch. Thouzellier, Introduction, dz. cyt., s. 148-150.
[9] „…impositione manum quam baptismum appellant, et renovationem sancti Spiritus”, Ch. Thouzellier, Introduction, dz. cyt., s. 152.
[10] Por. Pierre des Vaux-de-Cernay, Hystoria albigensis, 19, [w:] RC, s. 270-271.
[11] Por. Salvo Burce, Liber supra stella, [w:] RC, s. 271-272.
[12] Por. Rupert de Deutz, Les Oeuvres du Saint-Esprit, I,24, t. I, red. J. Grobomont, „Sources Chrétiennes” 131, Paris 1967.
[13] Por. Jacques de Capellis, Summa contra haereticos, [w:] RC, s. 272-274.
[14] Por. Moneta de Crémone, Adversus catharos et valdenses, [w:] RC, s. 274.
[15] Por. Moneta de Crémone, De baptismo, w: RC, s. 274-275.
[16] Por. Raynier Sacconi, Summa de Catharis, w: RC, s. 276-277.
[17] Consolamentum cathareRituel provençal, 22, [w:] RC, s. 285n.
[18] Por. Anzelm z Aleksandrii, Tractatus de hereticus, [w:] RC, s. 277-278.
[19] Por. Evervin de Steinfeld, List do Bernarda z Clairvaux, [w:] RC, s. 267.
[20] Por. Eckbert de Schönau, Sermones contra catharos, VIII, [w:] RC, s. 268.
[21] Por. Ermengaud de Béziers, Contra haereticos, XIV, [w:] RC, s. 269-270.
[22] To właśnie cytowany już Rytuał katarów: Ch. Thousellier (red.), Rituel cathare, „Sources Chrétiennes” 236, Paris 1977.
[23] Por. Rytuał katarów, 13,4.
[24] Por. tamże, 7,1.
[25] Por. tamże, 8,7-9.
[26] Por. tamże, 9,48.
[27] Por. tamże, 9,11.
[28] Por. tamże, 10, 12.
[29] Por. tamże, 12,26-29.
[30] Tamże, 9,10-20.
[31] Por. tamże, 14,14-15.
[32] Por. tamże, 13,5-11.
[33] Por. tamże, 14,49.


[2006]

Religie a przemoc – islam i chrześcijaństwo


bp Andrzej Siemieniewski 


Religie a przemoc – islam i chrześcijaństwo

 
Rozmowa chrześcijan o islamie


Wystąpienie papieża Benedykta XVI dwunastego września 2006 roku w auli Uniwersytetu w Ratyzbonie stało się okazją, żeby na nowo podjąć temat: Chrześcijanie a islam. Wiele debat przypominających historię relacji chrześcijańsko-muzułmańskich, zwłaszcza od strony wojen, polegało na cytowaniu i interpretowaniu rozmaitych wersetów z Koranu. Niektóre z cytowanych wersetów bywają bardzo pokojowe, inne zaś wprost przeciwnie: są bardzo wojownicze. W debatach cytowano to tę, to tamtą surę Koranu dla poparcia swojej tezy. Myślę jednak, że tego typu patrzenie na islam z zewnątrz, przez pryzmat pojedynczych wersetów koranicznych, a nawet przez całą kolekcję wersetów – może być bardzo zwodnicze.


Błędne wnioski


Podajmy przykład, który zilustruje słabość powyższej metody.


Wyobraźmy sobie, że ktoś nie zna w ogóle chrześcijaństwa i próbuje znaleźć w świętej chrześcijańskiej Księdze, czyli w Biblii, informacje na temat tego, czy chrześcijanie składają Bogu ofiary z pokarmów i ze zwierząt. W Starym Testamencie znajdzie wiele przepisów dotyczących składania ofiar. Zaś w Nowym Testamencie znajdzie słowa Jezusa: "Nie przyszedłem znieść Prawa" (Mt 5,17). Na koniec na kartach Pisma Świętego spotka jeszcze św. Pawła, który już po swoim nawróceniu złożył ofiarę w świątyni jerozolimskiej. Osoba nie znająca chrześcijaństwa mogłaby więc wysnuć wniosek, że chrześcijanie składają Bogu ofiary ze zwierząt. Ten hipotetyczny wniosek byłby wysnuty z Księgi świętej, ale przecież byłby całkiem błędny!


Czytanie świętych Ksiąg


Z tego względu proponuję inną drogę dla naszego tematu: Religie a przemoc – islam i chrześcijaństwo. Wiadomo, że oprócz tekstu, takiego jak Koran czy Biblia, równie ważne dla zrozumienia danej religii są kluczowe dla niej osoby. Są to osoby miarodajne dla każdej religii; decydujące jest, jak te postacie ilustrują swoim życiem prawdę religijną. Ważne jest, jak takie najważniejsze osoby czytają, rozumieją i wcielają w praktykę teksty świętych Pism. Ich osobisty przykład może być równie ważny dla danej religii, co same teksty.


Ważne postacie – osoby normatywne


Osoba normatywna to taka, która jest uważana w danej religii za archetyp, za wzór.


Za taką osobę w islamie jest uważany prorok Mahomet. Koran należy więc rozumieć w świetle życia tej postaci – Mahometa. Jest on wzorem dla każdego muzułmanina, jest archetypem, a jego zachowanie i zwyczaje są islamskim ideałem.


W chrześcijaństwie zaś taką wzorcową osobą jest Jezus Chrystus.


Osób wzorcowych czy archetypicznych w danej religii może być więcej. W chrześcijaństwie – obok Jezusa – uważa się za takie osoby także dwunastu Apostołów oraz św. Pawła i całą wspólnotę pierwotnego Kościoła. W islamie oprócz Mahometa jest jeszcze pierwotna umma, czyli wspólnota muzułmańska – ta, która była rządzona przez pierwszych kalifów, wzorcowa i archetypiczna, do której wzoru trzeba wracać.


Proponuję przemyślenie tematu Religie a przemoc – islam i chrześcijaństwo następującą metodą: przypomnijmy sobie rolę przemocy w życiu religijnej wspólnoty (zwłaszcza przemocy militarnej zorganizowanej w wojsko) odpowiednio w życiu następujących osób:


a) Jezusa – i Mahometa;
b) dwunastu Apostołów, Apostoła Pawła, pierwszych papieży, czyli następców Piotra z jednej strony – a z drugiej strony kalifów i ich współpracowników, jako następujących po sobie realizatorów dzieła Mahometa;
c) pierwotnego Kościoła pierwszych kilku wieków chrześcijaństwa – i pierwotnej wspólnoty muzułmańskiej pierwszych kilku wieków islamu.


a)


Przemoc w życiu Jezusa


Poszukajmy więc na początku najgwałtowniejszego wydarzenia z życia Jezusa. Jest to wyrzucenie kupców ze świątyni. Jest to coś, co zbliża się do pojęcia przemocy. Zbliża się, ale prawdziwą przemocą jednak nie jest. Dlaczego? Bo w ręku Jezusa nie pojawia się prawdziwa broń, pojawia się zaledwie bicz ze sznurków. Nie pojawia się kij, kamień, miecz czy łuk. To jest jedyna gwałtowna scena, w której Jezus bierze aktywnie udział. A ponieważ Jezus staje wobec wielu „przeciwników”, kupców, to chodzi tu raczej o wyrzucenie ich ze świątyni na mocy osobistego autorytetu Chrystusa, Jego własnej powagi, niż o faktyczne wyrzucenie siłą. Jest to raczej rodzaj proroczego gniewu.


Przemoc w życiu Mahometa


Mahomet, oprócz tego, że był kupcem, był też żołnierzem. Myślę, że każdy muzułmanin zgodzi się z takim określeniem, że Mahomet był dowódcą wojska, że dowodził coraz większą armią, że jego oddziały rosły w siłę, aż stały się całkiem liczne. Na końcu armia Mahometa liczyła tysiące ludzi. Mahomet dowodził tą armią w bitwach i sam brał w nich osobisty udział. W jednej z takich bitew został nawet ranny. W życiu Mahometa mamy więc do czynienia z bitwami, co łączy się ze wszystkimi scenami, które rozgrywają się w czasie wojny: bitwa jest po to, żeby zabijać ludzi. W życiu pierwszych zwolenników Mahometa przemocy używa się nie tylko wobec uzbrojonego przeciwnika. Po jednej z bitew zabito kilkuset jeńców, a ich rodziny sprzedano do niewoli.


Marsz Jezusa do Jerozolimy


Jako kolejny sposób uświadomienia sobie roli przemocy odpowiednio w życiu Jezusa i w życiu Mahometa porównajmy ich decydujące wkroczenie do świętego miasta, odpowiednio: do Jerozolimy i Mekki.


Jak dokonuje się „zdobycie Jerozolimy” przez Jezusa? Jezus wjeżdża do Jerozolimy – na osiołku. Nie jest to specjalnie bojowe zwierzę. A w ręku, zamiast mieczy, pojawiają się gałązki, które ludzie rzucają na drogę. „Marsz Jezusa na Jerozolimę” jest wybitnie pacyfistyczny, jest manifestacją odrzucenia przemocy.


Marsz Mahometa na Mekkę


W islamie też mamy, by tak to określić, archetypiczny marsz na stolicę: marsz Mahometa na Mekkę. Prorok islamu wkracza jednak do miasta na czele dziesięciu tysięcy żołnierzy, którzy bynajmniej nie mają w ręku liści, lecz miecze. To jest prawdziwe wojsko. Mekka poddaje się pod wrażeniem wielu wcześniejszych krwawych bitew stoczonych przez wojska islamu.


b)


Przemoc w życiu Apostołów


Dokonaliśmy przykładowego porównania roli przemocy w życiu najważniejszych postaci obu religii: Jezusa i Mahometa. Jezus okazał się praktycznym pacyfistą, Mahomet – dowódcą wojskowym biorącym udział w wojnach i w dziesiątkach krwawych bitew.


Kolejny etap nasze refleksji to porównanie roli przemocy w życiu ich bezpośrednich uczniów. W przypadku Apostołów, bezpośrednich uczniów Jezusa, też spotykamy kilka aktów związanych z użyciem przemocy. Takim aktem jest na przykład obcięcie ucha Malchusowi przez Apostoła Piotra. Jest to niewątpliwie akt przemocy, atak na żołnierza (czy sługę), jest to nawet „akt przemocy zbrojnej”. Ale jak reaguje na to Chrystus, który przy tym jest? Mówi od razu: "Schowaj miecz do pochwy" (Mt 26,52; J 18,11), a zraniony sługa zostaje uzdrowiony. Akt przemocy Apostoła otrzymuje reprymendę, i to reprymendę natychmiastową. Co więcej, kiedy Apostołowie Jakub i Jan chcą zniszczyć za karę samarytańskie miasto, spotykają się z naganą: Jezus odwróciwszy się, surowo ich zgromił (por. Łk 9,55). Te dwa przykłady praktycznie wyczerpują użycie przemocy zbrojnej przez Apostołów, a dzieje się to w czasach – przypomnijmy – kiedy ziemia izraelska była okupowana przez obce mocarstwo i wstrząsana rozruchami.


W Dziejach Apostolskich natrafimy na dwie dalsze sytuacje mogące skojarzyć się z przemocą. Pierwsza scena, kiedy Ananiasz i Safira, przynoszą obłudnie datki Apostołom (Dz 5). Ofiarowują tylko część, twierdząc przy tym, że przynieśli całe swoje mienie, a jest to nieprawda. W reakcji na ten postępek Piotr ogłasza, że jest to grzech, że winni dokonali aktu oszustwa; na co mąż pada martwy. Z biblijnego opisu odnosimy wrażenie, że jest to rodzaj działania Bożego (jakkolwiek mogłoby nas to dziwić). Potem przychodzi żona Ananiasza i dokonuje takiego samego oszustwa jak jej mąż. Piotr podobnie mówi na to: przed chwilą wynieśli twojego męża, zaraz ciebie też wyniosą. I rzeczywiście, Safira też pada martwa.


Druga scena kojarząca z przemocą w życiu Apostołów dotyczy chwili, kiedy św. Paweł przybywa na Cypr i jest tam pewien mag, który mu się sprzeciwia (Dz 13). Paweł gromi go publicznie, a człowiek ten traci wzrok. Jest to więc rodzaj przemocy, ale znowu: nie jest to przemoc dokonana przez człowieka, sprawia wrażenie aktu dokonanego mocą Bożą.


Jak widać, przegląd Nowego Testamentu w celu ustalenia wszystkich możliwych miejsc łączących Apostołów z aktami przemocy daje nadzwyczaj skromne rezultaty. Praktycznie rzecz biorąc, przemoc jest w ich życiu nieobecna, podobnie jak w życiu Jezusa. Zarówno w życiu Jezusa, jak w ciągu dwudziestu lat po zakończeniu Jego działalności na ziemi na razie nie odkryliśmy praktycznie w ogóle obecności przemocy ani u Niego, ani u Jego uczniów.


Przemoc w życiu „apostołów” islamu


Spójrzmy zaś w tej samej perspektywie na obecność przemocy wojskowej u bezpośrednich kontynuatorów dzieła Mahometa. Dwadzieścia lat od zakończenia ziemskiej działalności Mahometa to dwadzieścia lat wojny, zwycięskiej i zdobywczej, którą można porównać tylko z kampaniami militarnymi Aleksandra Wielkiego; to zdobycie niewyobrażalnie wielkich terenów.


A dalej, po kilkudziesięciu latach od śmierci Mahometa w samym środku Francji następuje już spotkanie z muzułmanami, a spotkanie to ma formę bitwy z atakującym oddziałem muzułmańskim. Dla porównania: po stu latach od wyruszenia Apostołów Jezusa w świat w sercu Francji też pojawili się chrześcijanie. Tylko że oni znaleźli się tam zupełnie inaczej. Nie na czele wojska, nie jako ludzie, którzy by przemoc stosowali, tylko jako ludzie, którzy przemocy ulegali: z tego czasu pochodzą opisy męczenników z Lyonu.


Inny przykład: Cypr. Na Cyprze kilkadziesiąt lat po Mahomecie pojawił się islam. W jaki sposób? Pojawił się wtedy, gdy przybyły tam muzułmańskie wojska. Na tej samej wyspie kilka wieków wcześniej pojawiło się chrześcijaństwo. W jakiej formie? Chrześcijaństwo pojawia się tam razem z Apostołem Pawłem, który przybywa w postaci misjonarza, wędrownego głosiciela: jest to człowiek bezbronny. Nie ma miecza, straży, oddziału. Jest gotów na poddanie się aktom przemocy, a nie na jej stosowanie.


To tylko dwa przykłady, ale symptomatyczne dla historii ekspansji obu religii, chrześcijaństwa i islamu, w ciągu pierwszych stu czy dwustu lat od ich założenia. W ten sposób przechodzimy do trzeciego etapu, do porównania pierwotnego Kościoła i pierwotnej wspólnoty muzułmańskiej, czyli ummy.


c)


Kościół pierwotny a przemoc


Pierwotny Kościół to ludzie, którzy ruszają w świat i podlegają przemocy, są gotowi jej podlegać. Św. Paweł w listach mówi, jak wiele doznał przemocy i dodaje: "przez to właśnie jestem uczniem Chrystusa" (2 Kor 11,32n). I jeszcze się z tego chlubi. Taką sytuację mamy w chrześcijaństwie przez trzy wieki.


Kiedy natomiast pojawił się problem chrześcijanina, który używa przemocy wojskowej lub policyjnej? Dopiero w IV wieku chrześcijanin zaczyna używać przemocy, bo może stać się dowódcą wojska, żołnierzem, mężem stanu, który wysyła armię przeciwko innemu państwu. W czwartym wieku pojawia się pierwszy chrześcijański cesarz, Konstantyn. Chociaż trzeba dodać, że jeśli chrześcijanin zostaje w tamtych czasach wojskowym, to zawsze istnieje napięcie między służbą w wojsku a jego wiarą: na przykład duchowny generalnie nie może być żołnierzem.


Pierwotna umma muzułmańska a przemoc


W islamie nie ma takich trzech wieków czekania na stosowanie przez ludzi wierzących przemocy wojskowej.


Po pierwsze, w islamie Mahomet jest „Konstantynem islamu”. Co to oznacza? Oznacza „cesarza”, który posługuje się wojskiem dla propagowania religii. W islamie nie ma żadnych archetypicznych wieków niestosowania przemocy.


Po drugie, w islamie nie ma rozdziału między państwem a kościołem. Następcą Mahometa jest kalif. A on od razu, od samego początku, jest dowódcą wojska, który przeprowadza operacje wojskowe, jest naczelnikiem państwa, które wspomaga ekspansję islamu.


Analogiczną postacią w chrześcijaństwie byłby Piotr i następcy Piotra, czyli papieże. Przez pierwsze trzy wieki papieże żyli w opozycji do państwa, nie dysponowali żadnymi środkami przymusu zewnętrznego, a spotkanie z przemocą wojskową czy policyjną przeżywali zawsze w roli ofiar.



* * * * * * * *


Święta Księga


Nasz przegląd historyczny dotyczący roli przemocy w religii, odpowiednio w chrześcijaństwie i w islamie, dotyczył bardziej osób archetypicznych dla danej religii niż tekstów. Dlatego, że święta Księga nie jest tekstem absolutnie samodzielnym, jest zawsze związana ze wspólnotą wierzących. A Kościół od samego początku, od czasu Pana naszego Jezusa Chrystusa, inaczej rozumie księgi starotestamentowe. To, że Jezus mówi: "Nie przyszedłem znieść Prawa", wcale nie znaczyło w opinii Apostołów i ich uczniów, że chrześcijanie znów chwycą za miecze i będą zdobywać Ziemię Świętą.


Jan Paweł II napisał w książce Przekroczyć próg nadziei parę słów o islamie:


"Dla każdego, kto znając Stary i Nowy Testament, czyta z kolei Koran, staje się rzeczą jasną, że dokonał się w nim [Koranie] jakiś proces redukcji Bożego Objawienia. Nie można nie dostrzec odejścia od tego, co Bóg sam o sobie powiedział, naprzód w Starym Testamencie, a ostatecznie w Nowym Testamencie przez swojego Syna. Całe to bogactwo samoobjawienia się Boga, które stanowi dziedzictwo Starego i Nowego Przymierza, zostało w jakiś sposób w islamie odsunięte na bok".


Ekumenizm a obowiązek nawracania


Nagminne jest nazywanie ekumenizmem spotkanie różnych religii. Nawet w katolickich czasopismach taki błąd się zdarza! To jest jednak pomylenie pojęć.


Ekumenizm to jest ruch wewnątrzchrześcijański, którego celem osiągnięcie widzialnej jedności Kościoła. Ale przecież prawosławnemu czy baptyście nie trzeba ogłaszać Chrystusa. Oni znają Chrystusa. Są tylko problemy teologiczne czy liturgiczne, które trzeba by rozwiązać, aby dojść do jedności.


Natomiast gdy rozciągnie się pojęcie ekumenizmu na islam, to zaniknie motywacja do głoszenia Chrystusa. Jest bardzo duże ryzyko, że pojęcie dialogu zastąpi pojęcie misji. Ale jeśli uważnie czytalibyśmy dokumenty Jana Pawła II (czy teraz Benedykta XVI), które mówią o dialogu między religiami, to zwykle dodają one, że dialog nie ma zastąpić misji; że dialoguje się po to, żeby współpracować w różnych konkretnych przedsięwzięciach albo w różnych praktycznych celach, które mogą być wspólne.


Np. jeżeli katolicy i muzułmanie w Ameryce czy w Anglii wspólnie występują przeciwko eutanazji, to jest to dobry przykład współpracy w jakimś praktycznym celu. I jak najbardziej w takich celach trzeba współpracować. Ale gdyby z tego ktoś wyciągnął wniosek, że w związku z tym nie ma sensu głosić im Chrystusa, to popełnia błąd.


Zachęta do przyjęcia chrześcijaństwa


Miałem okazję we wrześniu rozmawiać z pewnym biskupem francuskim. Zapytałem go, jak wygląda sprawa ewangelizacji skierowanej do muzułmanów, których jest tam bardzo wielu. Powiedział mi, że u niego w diecezji jest co roku kilkadziesiąt chrztów byłych muzułmanów. Pytałem go też, czy we Francji podejmuje się wysiłek, by reagować na obecność muzułmanów także w ten sposób, by ich zachęcać do przyjęcia chrześcijaństwa i zostania katolikami. Okazuje się, że istnieje taki nurt.


Być może taki nurt jest mocniej zaakcentowany w Stanach Zjednoczonych, gdzie istnieją całe organizacje i misje przeznaczone do ewangelizacji różnych narodów. Jeśli mówi się tylko o dialogu z innymi religiami i jeszcze nazywa się go ekumenizmem, to traci się pojęcie misji skierowanej do niechrześcijan. A misja polega na tym, co robił św. Paweł: bez wojska i bez miecza jeździł po to, by głosić Chrystusa, aby inni ludzie zostawali chrześcijanami.


Ekumenizm dla chrześcijan!


Sprecyzujmy więc słowo ekumenizm. To nie jest dobre określenie dla współpracy chrześcijańsko-muzułmańskiej. W dokumentach Kościoła jest bardzo precyzyjna definicja tego pojęcia: ekumenizm to jest ruch chrześcijan, którzy dążą do zjednoczenia Kościoła. Ruch ekumenizmu odnosi się tylko do chrześcijan. Jeśli chodzi o przedstawicieli innych religii, np. muzułmanów, to nigdy żaden papież ani żaden dokument kościelny nie użyje słowa „ekumenizm”. Zamiast tego użyje słowa „dialog”. Współpraca międzyreligijna jest bardzo pożądana, ale zawsze wymaga stanięcia w religijnej prawdzie.


Współpraca chrześcijańsko-muzułmańska


Istnieje duża dysproporcja między sytuacją muzułmanów w krajach o przewadze chrześcijańskiej a sytuacją chrześcijan w krajach o przewadze muzułmańskiej. Być może jedną z intencji papieża Benedykta podczas wykładu w Ratyzbonie było także właśnie wskazanie tej dysproporcji. Być może papież chciał pokazać, że muzułmanie w krajach o przewadze chrześcijańskiej, np. w Stanach Zjednoczonych, w Irlandii, we Włoszech, są traktowani jak każdy inny obywatel: zwłaszcza gdyby Amerykanin lub Włoch miał zamiar porzucić chrześcijaństwo i zostać muzułmaninem, to może to spokojnie uczynić. Takie przypadki zdarzają się.


Natomiast nie ma takiej symetrii w wielu krajach o przewadze muzułmańskiej. Istnieje cała grupa krajów muzułmańskich, w których konwersja z islamu na chrześcijaństwo jest karana. Niekiedy jest to kara śmierci, niekiedy jakaś inna kara, ale jest to traktowane jako przestępstwo. W tym aspekcie współpraca chrześcijańsko-muzułmańska potrzebna jest m.in. po to, żeby zwrócić uwagę na ten problem i go rozwiązać. Także po to w Kościele istnieje współpraca między chrześcijanami a muzułmanami. Rzuca się w oczy, że papież Benedykt zachęca do kontynuowania międzyreligijnych spotkań w Asyżu, papież okazał więc pragnienie kontynuowania tego wątku w życiu Kościoła.


Reakcje na wykład papieża w Ratyzbonie


Żyjemy w świecie, gdzie reakcje na fakty są często w rzeczywistości reakcjami na relacje mediów o tych faktach. Wykład papieża Benedykta w Ratyzbonie z 12 września 2006 roku nie odbiegał specjalnie od tradycji Kościoła. Były różne reakcje w świecie na to wystąpienie, ale mało kto zna ten cały wykład. Niektórzy podnieśli w swoich protestach problemy historyczne, niektórzy problemy filozoficzne, niektóre reakcje przybierały formy demonstracji, inne – palenia kukieł papieskich, niektóre morderstw. Niektórzy publicyści stawiali wobec papieża zarzut odpowiedzialności za zamieszki lub nawet zabójstwa. Mówili, że to przecież jego słowa wywołały taką reakcję.


Czy branie pod uwagę wszystkich tych zarzutów miałoby znaczyć, że popełnianie morderstw jest sposobem na modyfikację wypowiedzi przedstawiciela religii, która się komuś nie podoba? Czy pokazuje to, że jeśli zacznie się zabijać „za karę”, to w ten sposób skłoni się przedstawiciela wybranej religii, żeby mówił tak, jak się komuś podoba?


Nie wydaje się to słusznym rozumowaniem, bo jest to zrzucanie odpowiedzialności – akurat w tym przypadku za zabójstwa – z zabójców na kogoś, kto jest autorem jakiejś akademickiej wypowiedzi. A to jest poważnym zniekształceniem rzeczywistości, bo za zabójstwo jest odpowiedzialny zabójca.


Delikatność w dialogu


Odczuwam jakiś brak proporcji w tym dopatrywaniu się, czy Benedykt był dość delikatny w swoim przemówieniu w Ratyzbonie. W Arabii Saudyjskiej mieszka blisko milion Filipińczyków, którzy tam pracują jako imigranci. W większości są katolikami. Ci ludzie mają zakaz sprawowania kultu chrześcijańskiego. Uczestniczenie w nabożeństwach chrześcijańskich jest karalne. Nie mogą mieć Biblii, nie mogą mieć Mszy św., nie mogą się wspólnie modlić – to wszystko jest zakazane i karane. Gdyby taka osoba została pochwycona na tym, że próbowała się podzielić swoją wiarą z muzułmaninem, to może być skazana na karę śmierci.


Papież jest papieżem wszystkich katolików, także tego miliona Filipińczyków. Czy czasami nie kryje się tu pewna dysproporcja? Z jednej strony mamy setki tysięcy ludzi, którym nie wolno się modlić, nie wolno odprawiać nabożeństw, nie wolno nosić krzyża. A z drugiej strony mamy ich pasterza, który w sposób zawoalowany odwołuje się do jakiejś sytuacji z XIV wieku. A my mamy problem z tym, czy może ta zawoalowana aluzja nie była za mało delikatna.


Ja bym najpierw zapytał prawodawców, np. w Arabii Saudyjskiej, czy oni są odpowiednio delikatni wobec religijnych uczuć Filipińczyków, którzy tam pracują? W takiej kolejności zadawajmy pytania. Pytajmy, czy wyrok śmierci za zmianę religii jest wystarczająco delikatny! A dopiero potem pytajmy, czy papież odpowiednio delikatnie coś powiedział na uniwersyteckim wykładzie. Pokazuje to, jak jesteśmy determinowani przez media. Czy ktoś w związku z wykładem w Ratyzbonie zadał jakiekolwiek pytanie prawodawcom z Arabii Saudyjskiej? Przecież jest ONZ, jest powszechna Karta Praw Człowieka i Obywatela, a czy ktoś z nas pamięta, żeby media zachęcały do stawiania pytań tym instytucjom w sprawie wolności religijnej we wszystkich krajach muzułmańskich? Mówimy tu o zupełnie fundamentalnym prawie: żeby można było swobodnie wyznawać swoją religię, żeby można było ją głosić i zachęcać do jej przyjęcia. Dlatego myślę, że dopytywanie się o poziom delikatności wypowiedzi papieża jest raczej echem wyolbrzymionych medialnych sugestii.


Przypomnijmy: mówimy o ludziach, którzy dostają wyroki za praktykowanie wybranej przez siebie religii. Znana jest historia kilku Afgańczyków, którzy ostatnio przeszli na chrześcijaństwo i zostali za to postawieni przed perspektywą kary śmierci, za pełną zgodą społeczności lokalnych, władz, prawodawców. Uważam, że delikatność jest bardzo potrzebna, ale kiedy delikatność nie przynosi żadnych rezultatów, to chyba trzeba mówić bardziej dosłownie.


[2006]