niedziela, 27 listopada 2005

Mówię wszystkim: czuwajcie! - homilia


ks. Andrzej Siemieniewski


Homilia na Pierwszą Niedzielę Adwentu (Rok B)
27 listopada 2005


„Mówię wszystkim: czuwajcie!”


„Czuwajcie więc, bo nie wiecie, kiedy pan domu przyjdzie:
z wieczora czy o północy, czy o pianiu kogutów, czy rankiem.
By niespodzianie przyszedłszy, nie zastał was śpiących.
Lecz co wam mówię, mówię wszystkim: Czuwajcie!”
(Mk 13,35-37)


Więcej światła!

Znajdujący się na ołtarzu wieniec z czterema świecami przypomina nam, że co roku o tej porze wchodzimy w czas Adwentu. Co niedziela zapala się kolejną świecę — coraz więcej światła! To symbol przypominający, że nasze życie i cała historia, to oczekiwanie na więcej światła. Chrystus powróci w pełni światłości, powróci razem ze swoimi świętymi i z aniołami Bożymi.

Zobaczmy, co o Adwencie powiedział papież Benedykt XVI[1]. Powiedział tak:

„Adwent jest czasem czuwania na modlitwie i radosnego wychwalania Boga. Bóg powołuje nas do wspólnoty ze sobą. Urzeczywistni się ona w pełni, gdy Chrystus powróci. On sam podejmuje się przygotować nas do tego ostatecznego, decydującego spotkania”.

Mamy zatem wizję celu życia: Bóg powołuje nas do wspólnoty ze sobą. Mamy też wizję drogi, podczas której Bóg nas przygotowuje „do tego ostatecznego, decydującego spotkania”. Ale zobaczmy dalej:

„Przyszłość zawarta jest w teraźniejszości […]: w obecności samego Boga, w Jego nieprzemijającej miłości. Nie pozostawia On nas samych ani na chwilę, tak jak ojciec i matka nie przestają nigdy śledzić wzrastania swych dzieci”.

„Przyszłość zawarta jest w teraźniejszości”, to znaczy, że już dziś decyduje się to, co będzie jutro. I dalej:

„Uświęcenie to dar Boga i Jego inicjatywa. Człowiek jednak jest wezwany, by odpowiadać całym sobą, tak by nic nie pozostało wyłączone. […] Przyjście Chrystusa znajduje się w centrum historii ludzkości, a kończy ją Jego chwalebny powrót”.

Pierwsze przyjście Chrystusa w Jezusie z Nazaretu, opisane w Ewangelii, znajduje się w samym centrum historii ludzkości, a historię kończy „Jego chwalebny powrót”.

Każdemu wyznaczył zajęcie”

Zobaczmy, jak możemy w świetle powyższych słów zrozumieć orędzie słowa Bożego. Myślę, że wynika z tego jasno, że początek roku liturgicznego, wraz z pierwszą niedzielą Adwentu, to nie tylko zapalenie świecy na wieńcu adwentowym, ale że to jest także początek nowych zadań — zadań we wspólnocie i zadań osobistych.

Wsłuchajmy się uważnie w to, co Pan Jezus powiedział uczniom i co zapisano w Ewangelii według św. Marka:

„Uważajcie, czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy czas ten nadejdzie. Bo rzecz ma się podobnie jak z człowiekiem, który udał się w podróż. Zostawił swój dom, powierzył swoim sługom staranie o wszystko, każdemu wyznaczył zajęcie, a odźwiernemu przykazał, żeby czuwał” (Mk 13,33n).

To jest obraz całej historii, tej historii, w której my też jesteśmy. Pan Jezus mówi, że to jest podobne do sytuacji, gdy właściciel posiadłości udał się w podróż. Zostawił dom, zabudowania, posiadłości, pola i „powierzył swoim sługom staranie o wszystko”, zatroszczył się: „każdemu wyznaczył zajęcie, a odźwiernemu przykazał, aby czuwał”.

Tak wygląda chrześcijańska wizja historii świata i chrześcijańska wizja historii życia każdego z nas. Co to znaczy, że właściciel posiadłości udał się w podróż? Chodzi o właściciela posiadłości świata, Syna Bożego, który udał się w podróż do nieba. My nazywamy to wniebowstąpieniem. Domem, który zostawił jest — w szerszym znaczeniu — świat stworzony, natomiast w znaczeniu węższym domem Bożym jest Kościół (por. 1 Tm 3,15). Zostawiając dom, zatroszczył się nie tylko o to, aby był odpowiednio obsługiwany, ale żeby również piękniał i wzrastał: „powierzył swoim sługom staranie o wszystko”.

Kto jest tym sługą, któremu Jezus wyznaczył zajęcie?

Co to znaczy, że Jezus jest moim Panem? To znaczy, że słucham, co On mówi. Nie tylko słucham, ale jeszcze jestem posłuszny. To jest treść słów: „Przyjąć Jezusa jako Pana”, czyli przyjąć Kogoś, kto mi dostarcza orientacji życiowej, wskazówek, poleceń, a ja jestem posłuszny. Jeśli posłuszny nie jestem, to Jezus moim Panem nie jest. Wtedy jestem sam sobie panem. To jest sobie-państwo. Jeżeli więc Jezus jest naszym Panem, to my jesteśmy Jego sługami, którym powierzył „staranie o wszystko”.

Dzisiaj jest dobry czas, żeby odnowić w sobie poczucie zaangażowania. Chrześcijanin nie jest widzem, nie jest konsumentem, ale jest człowiekiem zaangażowanym w sprawy Boże, w dom Pański. Jezus zostawił swój dom, a sługom — czyli tym, dla których jest Panem — zostawił staranie o wszystko i to nie tylko ogólnie, lecz „każdemu wyznaczył zajęcie”. Nie tylko niektórym, nie tylko jakimś wybranym, jednemu procentowi — zajęcie wyznaczył każdemu. Nazywamy to powołaniem życiowym. Jeśli ktoś nie odkrył powołania, to powinien je odkryć, bo on je na pewno ma. Natomiast odźwierni są to pasterze Kościoła, którzy czuwają nad tym, w jaki sposób w domu Bożym słudzy wypełniają zadanie, które każdy ma.

Wezwanie do długotrwałego trudu!

Co to może znaczyć „staranie o wszystko”? Wszystko, co w życiu robimy, jest dane przez Boga: praca zawodowa, relacje z ludźmi, od rodziny poczynając przez wspólnotę, przyjaciół. To wszystko mieści się w tym, że „powierzył swoim sługom staranie o wszystko”. Jednak dzisiaj chciałem o jeszcze jednym staraniu powiedzieć, również bardzo ważnym i kto wie, czy nie najważniejszym. Jest też staranie się o kształtowanie własnego wnętrza, o to, co jest w środku, o serce. Jest to wezwanie do trudu! I to do długiego trudu — który się nie skończy. Jeśli ktoś nie lubi się trudzić, albo owszem, lubi się trudzić, ale krótko, a potem czeka na dłuuuugie wakacje, to nie — Bóg wzywa do trudu i to do trudu długiego. Wymaga z naszej strony przeciwstawiania się duchowi tego świata.

W każdej epoce jest jakiś bezbożny duch tego świata i być może w naszych czasach najbardziej potrzeba nam przeciwstawienia się modzie na szybki sukces. Przykład: wyczytałem też kiedyś w gazecie, że pewien artysta procesuje się z jednym z miast w Polsce o tysiące dolarów. A dlaczego? Otóż jego dzieło sztuki wywieziono na złom. A było to tak, że pracownicy sprzątający trawnik, znaleźli cztery belki stalowe: trzy leżały jedna koło drugiej, a czwarta leżała w poprzek. I oni je po prostu wywieźli na złom, nie wiedząc, o co chodzi. A o co chodziło? Chodziło o dzieło sztuki! A ponieważ dzieło sztuki było bardzo drogie — ono wędrowało z miasta do miasta jako wystawa — więc teraz jest proces o zniszczenie wartościowego dzieła sztuki (tak je ocenili znawcy).

Niedawno byłem w Głogowie i oglądałem tam inne dzieła sztuki. Niektóre miały setki lat i były pieczołowicie odnawiane, rekonstruowane, bo Głogów był bardzo zniszczony w czasie II wojny światowej, ale widziałem też rzeźbę współczesną. Ja się zupełnie nie znam na plastyce, więc mam bardzo utylitarne podejście do tego typu problemów. I jedno, co mi się rzuca w oczy — że te współczesne dzieła, o których wspomniałem, nie wymagają nakładu pracy, nie wymagają specjalnego wysiłku, trudu. Człowiek nie musi się napracować. A przypomniałem sobie to wszystko podczas lektury książki George’a Weigla, biografa Jana Pawła II, autora książek: „Odwaga bycia katolikiem” oraz „Listy do młodego katolika”. George Weigel w swojej książce opisuje proces powstawania Kaplicy Sykstyńskiej w Rzymie, jej wystroju i wyposażenia. Pisze tam, że jest to najbardziej niezwykła sala na świecie. Ma dokładnie wymiary świątyni Salomona. Miliony ludzi przybywają, aby podziwiać piękno wystroju, freski sufitowe, Sąd Ostateczny Michała Anioła, sceny z życia Chrystusa, Mojżesza, o stworzeniu natury, ludzkości, ale najbardziej zwróciło moją uwagę, ile to wymagało wysiłku i pracy. Sąd Ostateczny powstawał 6 lat. Samo wykonanie projektu fresków o stworzeniu i o Noem — 4 lata. To były bardzo pracochłonne dzieła! Michał Anioł zużył tam solidny kawał życia! To nie było jedno popołudnie! To był potężny kawał życia, który zostawił przy wykonaniu tego dzieła. Samo oczyszczenie tych fresków zabrało kilkanaście lat. To długa, ciężka i mozolna praca!

Kiedy słyszymy w Ewangelii słowa Pana Jezusa: „powierzył swoim sługom staranie o wszystko” i kiedy — między innymi — myślimy o tym, że mamy starać się o swoje wnętrze, to nie myślimy o jakimś szybkim, błyskotliwym pomyśle, nad którym zastanowimy się najwyżej pół godziny. Nie, to nie jest sprawa błyskotliwego pomysłu na pół godziny. To jest sprawa wysiłku, pracy i trudu na długo — na tak długo, jak będziemy żyli. To jest wysiłek na całe życie!

Jesteśmy rzeźbiarzami swojego życia

Rok liturgiczny to długi czas, trwa cały rok i przypomina nam, że zadania życiowe są długie i trudne. Nie mamy przed sobą zadania wpaść na szybki, błyskotliwy pomysł, zabłysnąć i o to będzie chodziło Panu Jezusowi. Nie, jesteśmy raczej zaproszeni do takiego wysiłku, który jest właściwy dla rzeźbiarzy, ale niekoniecznie takich, którzy w jedno popołudnie coś zdziałają, lecz takich, którzy dopiero po dziesięciu latach mówią: „Moje dzieło, moja rzeźba, mój fresk jest gotowy”, którzy pod koniec życia mówią: „Zrobiliśmy to”, „Bardzo się natrudziliśmy”.

„Myśmy gliną, a Ty naszym twórcą. Dziełem rąk Twoich jesteśmy my wszyscy” (Iz 64,7).

To, co robię z moim życiem, jest podobne do powstawania rzeźby. Jeżeli mamy do czynienia ze stworzeniami nierozumnymi — planeta, kamień, roślina, zwierzę — to Pan Bóg praktycznie jest jedynym twórcą takiego stworzenia. Stworzył i już. Jeśli natomiast mamy do czynienia ze stworzeniem rozumnym — anioł albo człowiek — to Pan Bóg jest twórcą, ale nie jedynym: człowiek też jest twórcą. Pan Bóg zaprasza do współ-pracy. Taki jest cel obdarzenia człowieka rozumem i wolną wolą. Kamień nie ma rozumu i wolnej woli, dlatego jaki jest, taki jest. Człowiek ma rozum i wolną wolę, dlatego jest taki, jakim go Pan Bóg stworzył oraz jest taki, jakim sam siebie tworzy. Owszem: „Myśmy gliną, a Ty naszym twórcą. Dziełem rąk Twoich jesteśmy my wszyscy”, ale zobaczmy, jak to komentuje papież Benedykt XVI: „Uświęcenie to dar Boga i Jego inicjatywa. Człowiek jednak jest wezwany, by odpowiadać całym sobą, tak by nic nie pozostało wyłączone”. Uświęcenie zatem jest darem Boga i Jego inicjatywą — to spłynęło z góry — ale człowiek „jest wezwany, by odpowiadać całym sobą”, tak by nic w jego życiu z tego dzieła nie pozostało wyłączone.

To jest wysiłek na całe życie i nie da się tego przyspieszyć, tak jak się nie da przyspieszyć wzrastania dzieci. Jeżeli dziś dziecko ma rok, to za rok będzie miało dwa lata — tego się nie da przyspieszyć! — a kto chce poczekać, żeby miało 21 lat, to musi czekać 20 lat. Nie da się tego zrobić inaczej. Dokładnie tak samo ma się sprawa ze wzrastaniem duchowym, z rozwojem naszego wnętrza. To jest zadanie na lata, na całe życie. O tym też słyszeliśmy w liście św. Pawła, gdzie jest napisane, że „świadectwo Chrystusowe utrwaliło się w was” (1 Kor 1,6). To jest coś, co się musi utrwalić, coś, co musi dojrzewać. Nie wiemy, ile mamy na to czasu. Niektórzy ludzie żyją bardzo krótko. Nawet niemowlęta potrafią odejść z tego świata. Czy to znaczy, że Pan Bóg nie miał dla nich planu? Miał — miał taki krótki plan. To Pan Bóg oceni, na ile takie niemowlę ukształtowało w sobie świadectwo Chrystusa. My nie tego wiemy, ale Pan Bóg wie. Niektórzy mają kilka lat, niektórzy kilkanaście, niektórzy kilkadziesiąt, niektórzy mają ponad sto. To do Pana Boga należy wymierzanie, ile tego czasu mamy. My wiemy jedno — to, co powiedział prorok:

„Wychodzisz naprzeciw tych, co radośnie pełnią sprawiedliwość i pamiętają o Twych drogach” (Iz 64,4).

Droga życia jest po to, aby nie tylko na nią wejść, lecz także aby nią iść, aby wzrastać. Na tym polega droga chrześcijańskiego życia, że wzrastam, czyli także troszczę się i dbam o swoje wnętrze. Kiedy św. Jan od Krzyża napisał dzieło o chrześcijańskim wzrastaniu, to nazwał je „Droga na górę Karmel”. Jemu życie kojarzyło się nie z jakimś błyskiem, z czymś, co błyskotliwie zaistnieje, tylko z czymś, na co wejdę i będę szedł. Nie jest to jednak droga donikąd, bez celu — to jest droga „na górę”. Dobrze wiemy, co w Biblii dzieje się na górze — co się dzieje na górze Synaj, na Syjonie, na górze Tabor, górze Przemienienia, górze Wniebowstąpienia — na górze ludzie spotykają Boga! To nie jest droga donikąd, tylko droga prowadząca do celu! Nie jest to droga samorozwoju, samospełnienia, rozwinięcia swojego potencjału humanistycznego. To nie jest droga na jakąkolwiek górę — to jest droga na górę Bożą! Góra Karmel, to góra, gdzie prorok rozmawiał z Bogiem! Jest zatem i droga, i Boża góra, i bardzo biblijny, bardzo Boży cel.

Bardzo mi się to skojarzyło z początkiem Adwentu, bo Adwent to nie jest zaproszenie do krótkiego błysku. Adwent to zaproszenie do ciężkiej harówki. Ale chrześcijanin jest zwykle zadowolony, gdy się go zaprasza do ciężkiej harówki. To mu daje satysfakcję. Wtedy wie, po co żyje. On właśnie żyje po to, żeby wykorzystać i talenty naturalne, i charyzmaty, i wspólnotę, i swoje miejsce w Kościele. Po to właśnie dostał obdarowania, narzędzia, żeby to robić. Tylko leń ma ideał, żeby leżeć w hamaku i się nie przejmować. Człowiek odpowiedzialny jest zadowolony, jeśli się może napracować, ponieważ w ten sposób tworzy swoje życie. Jednak uwaga! Tej twórczości nie mierzy się tym, co widać na zewnątrz! To nie jest tak, że jak ktoś wybuduje most, to wykonał wielkie dzieło, a jak ktoś tylko wychowa dziecko, to nie ma sukcesu. Takiej miary u Pana Boga nie ma! Tylko Pan Bóg wie, jaka jest miara mojego wykorzystania czasu, zdolności, łaski, charyzmatów.

***

Zechciejmy o tym wszystkim pomyśleć dzisiaj, kiedy się zapaliła świeca pierwsza. Zechciejmy pomyśleć za tydzień, kiedy się zapali świeca druga i kolejne adwentowe świece. Zechciejmy o tym pomyśleć za rok, kiedy się zapali znowu kolejna świeca i zechciejmy pomyśleć, że wszystko to — wysiłek, praca, droga — przybliża nas do tego, o czym dzisiaj Pan Jezus w Ewangelii mówił. Właściciel świata udał się w podróż. Dom zostawił. Powierzył sługom staranie o wszystko i każdemu wyznaczył zajęcie. Odźwiernemu przykazał, aby czuwał i to będzie trwało nie wiadomo jak długo: „Czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy pan domu przyjdzie”. Może z wieczora, może o północy, może o pianiu kogutów, a może rankiem. Czuwajcie więc, bo przyjście Chrystusa znajduje się w centrum historii ludzkości, a kończy historię Jego chwalebny powrót. Amen.



Przypisy

[1] Papież otworzył nowy rok liturgiczny, http://serwisy.gazeta.pl/kosciol/1,64807,3035400.html (27.11.2005).



niedziela, 20 listopada 2005

Ku wielkiemu zwycięstwu - homilia


ks. Andrzej Siemieniewski


Homilia na Uroczystość Chrystusa Króla Wszechświata (Rok A)
20 listopada 2005


Ku wielkiemu zwycięstwu


Rok liturgiczny, od Adwentu począwszy, odtwarza całą historię stworzenia i zbawienia, aż po przypominanie sobie o czasach ostatecznych. I właśnie w dzisiejszą niedzielę, w niedzielę Chrystusa, Króla Wszechświata, przypominamy sobie, jaki jest kierunek tego wszystkiego — a to wszystko zmierza ku wielkiemu zwycięstwu Jezusa Chrystusa.

1. Etapy królowania Jezusa — od końca

a. Etap ostatecznego zwycięstwa

Dzisiaj przyjrzymy się wielkiemu zwycięstwu, do którego wszystko zmierza, ale przyjrzymy się „od końca” — tak jak odmalowało to dziś przed naszymi oczami Pismo Święte. Jest zatem etap najzupełniej ostateczny, kropka nad „i”, o którym słyszeliśmy z ust Apostoła Pawła:

„Syn zostanie poddany Temu, który Synowi poddał wszystko, aby Bóg był wszystkim we wszystkich” (1 Kor 15,28).

To jest najbardziej ostateczny etap zwycięstwa, kiedy Syn, któremu wszystko zostało poddane, sam zostanie poddany Bogu Ojcu. Te bardzo tajemnicze słowa wymykają się nieco naszemu zrozumieniu. Pan Bóg jakby za dużo nam tutaj objawił. Trochę za szeroko uchylił drzwi i jest to za dużo na nasz rozum. Tak czasem się dzieje, że Pan Bóg w swojej dobroci objawia trochę zbyt wiele. Być może dlatego, abyśmy żywili w sobie nadzieję na to, że tajemnice Bożego zrozumienia będą coraz większe i że czeka nas jeszcze bardzo wiele ze zgłębiania tego, kim Bóg jest i jakie są Jego plany.

Cóż to może znaczyć, że „Syn zostanie poddany Temu, który Synowi poddał wszystko”? To jest etap ostateczny. Myślę, że w pełni zrozumieją to ci, którzy w zbawieniu wiecznym będą oglądać Boga twarzą w twarz i wtedy zawołają: „Aha! To o to chodziło! Teraz rozumiemy, co znaczą te tajemnicze słowa, które na ziemi nas tak intrygowały!”

b. Etap przedostatni — kres walki

Wcześniej jest etap przedostatni — etap, jeszcze walki, ale już ostatniego jej akordu, o którym czytamy:

„Jako ostatni wróg, zostanie pokonana śmierć” (1 Kor 15,26).

Historia świata, to historia zmagań, historia walki, boju. Są tutaj i przegrane bitwy, i odniesione zwycięstwa, a wszystko to zmierza do bitwy ostatniej, w której „jako ostatni wróg, zostanie pokonana śmierć”. Inaczej nazywamy to życiem wiecznym, ponieważ życie doczesne w Jezusie Chrystusie przemieni się kiedyś w życie wieczne. Bardzo dobrze, że rok liturgiczny uporczywie nam o tym przypomina, bo zdarza się czasem ludziom wierzącym coś, co można nazwać „amnezją eschatologiczną”. Amnezja to utrata pamięci — człowiek nie pamięta tego, o czym pamiętać powinien. Amnezja eschatologiczna, to znaczy, że chrześcijanin nie pamięta, że najważniejszy cel misji Jezusa Chrystusa, to zbawienie wieczne. Oczywiście, że Bóg po drodze pomaga. Oczywiście, że po drodze z nami jest i nam towarzyszy, ale to są cele pośrednie. To jest tylko po drodze, a celem ostatecznym jest pokonanie śmierci — życie wieczne. Z amnezji eschatologicznej trzeba się budzić i przypominać sobie, że jeżeli mówimy, że Chrystus jest królem, to pierwsze i najważniejsze znaczenie tego wyrażenia jest to, że jest królem na wieki i chce razem ze swoimi przybranymi dziećmi też na wieki królować.

c. Sąd ostateczny — zwycięstwo Jezusa w swoich świętych

Etap przedostatni przed pokonaniem śmierci, to pokonanie mocy zła:

„Przekaże królowanie Bogu i Ojcu i pokona wszelką Zwierzchność, Władzę i Moc” (1 Kor 15,24).

Ku temu zmierza historia — do pokonania szatana i pokonania grzechu. Tych, którzy posiądą zbawienie wieczne, ani szatan, ani grzech, ani pokusa dręczyć już więcej nie będą.

d. Zwyciężanie Jezusa w naszej codzienności

Tak wygląda zgłębianie tajemnicy królowania Chrystusa, kiedy idziemy „od końca” historii zbawienia: począwszy od zwycięstwa ostatecznego musimy w tym cofaniu się dojść do zwyciężania w naszej codzienności, bo droga do ostatecznego zwycięstwa jest drogą poprzez królowanie Chrystusa właśnie tu. Jeśli Chrystus króluje w naszej codzienności dziś, jutro, za tydzień, za rok, jeśli króluje w rodzinach, w pracy, w modlitwie, w służbie, w relacjach, to jest to droga do królestwa ostatecznego.

2. Co znaczy przyjąć Jezusa jako Pana?

Królowanie Jezusa dzisiaj dokonuje się na dwa sposoby: Jezus króluje jako Pan (często mówimy: „Jezus jest Panem”) i króluje jako Zbawiciel. Często też zestawiamy te dwa słowa i mówimy, że „Jezus jest Panem i Zbawicielem”. Niejednokrotnie zachęcamy też podczas ewangelizacji, ażeby ci, którzy chcą się do Niego zbliżyć, tak właśnie Go przyjęli: nie tylko jako nauczyciela, nie tylko jako proroka, nie tylko jako przykład z przeszłości, ale żeby Go przyjęli jako kogoś, kto dziś panuje i dziś zbawia. Zachęcamy innych i siebie, żeby przyjmować Jezusa jako Pana i Zbawiciela, i często te dwa słowa zestawiamy. To jest Jego królowanie na dziś, Jego królowanie w naszej doczesnej codzienności.

Co to znaczy, że Jezus może zakrólować w czyimś życiu jako Zbawiciel?

Słowo „zbawiciel” znaczy mniej więcej tyle, co ratownik. Zbawiciel to ktoś, kto może uratować. Dlatego jeśli chcemy, aby Chrystus był królem w naszej codzienności, to najpierw musimy zdać sobie sprawę z tego, że toniemy. Jeżeli ktoś tonie, ale o tym nie wie, to nie będzie wołał o pomoc, nie będzie się rozglądał za kołem ratunkowym, nie uzna potrzeby ratownika. A dostrzec, że toniemy, wcale nie jest proste. Można żyć w takim zgiełku, hałasie, oszołomieniu bieżącymi sprawami, że człowiek nawet nie zauważy, że tonie!

Pierwszym zatem etapem do tego, aby Chrystus zakrólował, jest zauważyć, że tonę, zauważyć śmiertelne zagrożenie: dokąd zmierza moje życie, co z tego wyniknie, gdy się to wszystko skończy, kiedy dobiegną dni mojego życia tutaj do swojego końca? Potrzeba zauważenia śmiertelnego zagrożenia i zauważenia realnej możliwości pomocy, bo to, że ktoś zauważy, że tonie, to jeszcze mało — może się pogrążyć w rozpaczy. Całe nurty, bardzo modne, filozofii, to są nurty rozpaczy: człowiek, który zmierza ku przepaści, byt ku śmierci, byt ku nicości, byt bezsensowny. Trzeba więc zauważyć, że tonę i zauważyć, że jest realna możliwość pomocy, i wtedy może człowiek zawołać: „Na pomoc! Ratunku!” Różne są sposoby tego wołania. Obrazy spotykane po kościołach przypominają: „Jezu, ufam Tobie”. W czym ufam? Właśnie w tym: „Ufam, że możesz być moim Zbawicielem”.

Co to znaczy, że Jezus zakróluje jako Pan?

Zauważmy, że jeżeli mówimy, że Jezus zakróluje jako Zbawiciel, to znaczy, że my coś otrzymujemy — otrzymujemy koło ratunkowe, ktoś nas wyciąga. Natomiast kiedy mówimy, że przyjmujemy Jezusa, aby królował jako Pan w naszym życiu, to znaczy, że się decydujemy na przyjęcie zobowiązań, wymagań. Jezus jest Panem — Panem historii, ludzkości, świata — ale ja też jestem częścią historii, ludzkości, świata. To znaczy, że Jezus jest także moim Panem. A to z kolei znaczy, że podejmuję zobowiązanie co do tego, kto będzie źródłem pomysłów, idei i decyzji w moim życiu — czy źródłem pomysłów na życie, idei co do życia, codziennych decyzji, będzie mój egoizm, moja samowola, moja egoistyczna korzyść, czy też Ktoś inny, Ktoś, kto mi będzie podpowiadać, a ja będę temu posłuszny.

To jest treść słowa „pan”. Panowanie Jezusa, czyli Jego królowanie, oznacza, że nie podejmuję decyzji sprzecznych z wolą Pana. To jeszcze za mało, że tylko nie podejmuję decyzji sprzecznych: podejmuję decyzje zgodne z wolą Pana. I od razu rzuca się w oczy, że wobec tego bardzo rzadko Jezus jest w pełni Panem w czyimś życiu. Słusznie mówimy: „Chcę, aby Jezus był Panem” albo: „Przyjmuję Jezusa jako Pana i Zbawiciela”. To dobrze, to jest dobry początek, tylko czy to się łatwo zmienia w rzeczywistość? Czy od samego powiedzenia tych słów Jezus stał się już Panem? Nie! W Ewangelii św. Mateusza czytamy:

„Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie” (Mt 7,21).

To nie znaczy, że nie mamy mówić: „Jezus jest Panem”. Trzeba mówić, bo od mówienia się zaczyna. Mówienie jest bardzo dobrym początkiem, ale kto by skończył na początku, ten nie dojdzie do celu. Celem tego wyznawania, że Jezus jest Panem albo że Go przyjmujemy jako Pana, jest pełnić wolę Ojca.

Bardzo rzadko zdarza się, żeby tak naprawdę w pełni Jezus był czyimś Panem. Częściej zdarza się pragnienie, żeby był Panem i zdarzają się dobre gesty, odruchy, pierwsze kroki. Często zdarza się wędrowanie w dobrą stronę, ćwiczenie się w podejmowaniu decyzji, żeby były zgodne z wolą Bożą, ale tak w pełni — to się zdarza rzadko. I jeśli się to zdarzy, że rzeczywiście Jezus jest czyimś Panem w mocnym tego słowa znaczeniu, tak że to się rzuca w oczy, to wtedy mówimy o wielkich świętych. Wielcy święci to ci, w których życiu Chrystus mocno zakrólował — rzuca się w oczy, że do słów: „Jezus jest Panem”, dołączyły się też realia: rzeczywiście jest Panem. To właśnie znaczy beatyfikacja, kanonizacja: „Patrzcie! Mówili, a za ich słowami poszły czyny! Podejmowali decyzje, podporządkowywali się woli Bożej, szli za tym. Popatrzcie jak to można zrobić!”

Tak możemy zrozumieć miejsce wielkich świętych w Kościele. Kościół przypomina sobie: „Zobaczcie, do jakiego stopnia w życiu codziennym Chrystus może być królem!” To jest pokazywanie palcem: „Popatrzcie, że można nie tylko mówić, że Chrystus jest królem, ale można też to przeżywać”. To się może dziać, że ktoś podejmuje decyzje — decyzje podszepnięte przez Boga — i ktoś Bożej woli jest posłuszny.

Po czym poznać, że Chrystus naprawdę króluje w życiu jako Pan?

Byłoby błędem, gdybyśmy myśleli, że to można poznać tylko po wewnętrznej introspekcji, czyli że w pewnym zamyśleniu patrzę w moje wnętrze, sprawdzam, w co wierzę, jakie są moje myśli, moje przekonania. To jeszcze za mało, żeby poznać, czy Jezus jest moim Panem. Muszę to poznać nie tylko po wewnętrznej introspekcji, ale też po zewnętrznej inspekcji. Co to jest inspekcja? Przychodzi inspektor i sprawdza na zewnątrz, czy to się zgadza. To rozróżnienie jest bardzo ważne. Introspekcja, która jest tylko do wewnątrz — patrzę, jakie są moje myśli, przekonania, stany wierzeń — to jest ważne na początek, ale to się poważnie różni od zewnętrznej inspekcji: czy widać, że ja to wprowadzam w życie.

Czasami w Ewangelii słyszymy o introspekcji, że trzeba wierzyć, trzeba mieć wewnętrzny akt wiary. Ale dzisiaj akurat słyszeliśmy o czymś innym — słyszeliśmy o inspekcji, która jest na zewnątrz. Przychodzi Pan Jezus i mówi: czy to było widać? czyście to robili? czy to się rzucało wszystkim w oczy? To nie są owoce introspekcji: dać jeść, pić, przyjąć przybysza, przyodziać nagiego, odwiedzić chorego, przyjść do więzienia. To się nie dzieje w środku człowieka, w zamyśleniu, w modlitwie. To się dzieje na zewnątrz i to widać: czy to się robi, czy nie. Taka jest ewangeliczna różnica między „owcami” i „kozłami” (por. Mt 25). A czym się różnią jedne od drugich? Tym, że u owiec do tego, co w introspekcji, czyli do wewnętrznych aktów wiary, doszło jeszcze to, co widać w zewnętrznej inspekcji — czyny! Czyny miłości bliźniego!

***

Dlatego niedziela Chrystusa Króla jest wielką okazją do odnowienia w sobie wielu prawd wiary. Jest okazją do odnowienia w sobie wiary w ostateczne cele świata. Historia zmierza do tego, aby Syn, któremu wszystko zostało poddane, oddał wszystko i siebie samego, Ojcu. Historia zmierza do tego, żeby Chrystus zwyciężył śmierć: „Jako ostatni wróg, zostanie pokonana śmierć”. Historia zmierza do tego, żeby Bóg już ostatecznie zwyciężył szatana i grzech. Jest taki etap w życiu człowieka, nazywamy go zbawieniem wiecznym, gdzie jest to rzeczywiście zbawienie, czyli uratowanie, i rzeczywiście jest wieczne, już nie zagrożone przez szatana i grzech. Niedziela Chrystusa Króla jest też okazją do przypomnienia sobie, że aby dojść do współ-królowania, trzeba żyć razem z Chrystusem już tutaj, trzeba tu czynić Go królem, czyli Zbawicielem i Panem. Trzeba, i to koniecznie!, we wnętrzu wołać: „Jezu, ufam Tobie! Chcę, żebyś był moim Zbawicielem!” Do tego koniecznie trzeba dołączać krok drugi: „Jeśli Tobie ufam, to będę też robić to, do czego zachęcasz. Jeśli Tobie ufam jako Zbawicielowi, to chcę też rozszerzać w moim życiu i w moim sercu miejsce na to, abyś Ty panował”. Amen.



niedziela, 6 listopada 2005

Nowe Jeruzalem - homilia


ks. Andrzej Siemieniewski


Homilia na 32 Niedzielę Zwykłą (Rok A)
6 listopada 2005


Nowe Jeruzalem


„I Miasto Święte — Jeruzalem Nowe
ujrzałem zstępujące z nieba od Boga”
(Ap 21,2)


„…abyście się nie smucili jak wszyscy ci, którzy nie mają nadziei

„Nie chcemy, bracia, waszego trwania w niewiedzy co do tych, którzy umierają, abyście się nie smucili jak wszyscy ci, którzy nie mają nadziei” (1 Tes 4,13).

Paweł Apostoł widział, że ludzie smucą się, bo nie mają nadziei; widział, że także w chrześcijanach taki smutek czasem jest obecny. Zdaje się mówić: „Ten smutek płynie z niewiedzy, więc nie chciałbym, żebyście trwali w niewiedzy co do tych, którzy umierają, żebyście się nie smucili jak ci, którzy nie mają nadziei”. Dosłownie św. Paweł napisał nie o umierających, ale o zasypiających: „Nie chciałbym waszego trwania w niewiedzy co do tych, którzy zasypiają”. Jest to metafora, inne określenie śmierci: „ci, którzy zasypiają”, bo przecież zapadnięcie w sen kojarzy się także i z nadzieją przebudzenia.

„…również tych, którzy umarli w Jezusie, Bóg wyprowadzi wraz z Nim”

Na czym opiera się ta nadzieja? Z czego ona wynika? Wynika z wiary w to, co zdarzyło się z Jezusem Chrystusem. Można powiedzieć, że w chrześcijaństwie wszystko wynika z tego jednego okrzyku: „Jezus żyje!” Ten okrzyk jest bardzo krótki, ale też bardzo treściwy. Z tego wynika wiara w moc Pisma Świętego, które jest przecież słowem Jezusa żyjącego. Z tego wynika wiara w moc sakramentów, które są przecież czynami Jezusa żyjącego. Z tego wynika wiara w świętość Kościoła, bo przecież jesteśmy ludem Pana, który żyje. I z tego także wynika nasza wiara dotycząca losów człowieka po śmierci. To wszystko wynika z tego jednego okrzyku: „Jezus żyje!”. Tak to wyjaśnia nam św. Paweł:

„Jeśli bowiem wierzymy, że Jezus istotnie umarł i zmartwychwstał, to również tych, którzy umarli w Jezusie, Bóg wyprowadzi wraz z Nim” (1 Tes 4,14).

Najpierw wierzymy, że rzeczywiście umarł. Stąd krzyż, który towarzyszy wszystkim kościołom, wszystkim miejscom modlitwy. Stąd krzyż, który rozpoczyna naszą liturgię — znaczymy się przecież znakiem krzyża. To jest zawsze przypomnienie, że Jezus istotnie umarł. Ale wierzymy także, że istotnie zmartwychwstał. A jeżeli tak, to tych, którzy umarli w Jezusie, Bóg wyprowadzi wraz z Nim.

Dlatego, chociaż śmierć jest bolesna i trudna dla wszystkich, którzy jej doświadczają — także dla rodziny, przyjaciół, którzy muszą żegnać swoich drogich i ukochanych zmarłych — to modlimy się zawsze, żeby ta śmierć była w Jezusie. Co to znaczy? To znaczy, że kto jest złączony za życia z Jezusem, to w śmierci też jest z Nim złączony i podobnie jak Jezus — umiera. A jeżeli tak, to tego, kto umarł w Jezusie, Bóg także wyprowadzi wraz z Jezusem. W greckim tekście tego listu jest nawet napisane, że tych, którzy umarli w Jezusie, Bóg poprowadzi — poprowadzi wraz z Nim. Dokąd poprowadzi? Wszędzie tam, gdzie poszedł Jezus.

„Sein zum Tode Christi”

Cały XX wiek i rozpoczynający się wiek XXI, szczególnie w Europie, może być nazwany wiekiem cywilizacji śmierci. Wielcy myśliciele nie odwołujący się do Boga, mówili nawet, że życie człowieka to po prostu byt ku śmierci. Wielki filozof niemiecki powiedział: „Sein zum Tode” (Heidegger) — „byt ku śmierci”. Życie ma jakiś kierunek, jest jakąś rzeką, która płynie do wodospadu wpadającego w otchłań — jest to życie ku śmierci.

Inny myśliciel, również niemieckojęzyczny, ale człowiek wierzący, wielki teolog, powiedział, że owszem, to jest byt ku śmierci, ale ku śmierci Chrystusa: „Sein zum Tode Christi” (Balthasar) — „byt ku śmierci Chrystusa”. A jeśli tak, to wraz z wejściem w śmierć Chrystusa czeka nas także to, co Jezusa spotkało później. Jezus ma swoją historię do grobu, to prawda (byt ku śmierci), ale ma także swoją historię poza grobem — zmartwychwstanie, wniebowstąpienie, przebywanie w niebie. I ci, którzy żyli z Chrystusem, mają taką samą historię — ku śmierci, to prawda, ale nie jest to rzeka wpadająca w otchłań; jest jakiś dramatyczny wodospad, to prawda, coś się urywa, coś się nagle zmienia, ale nie wpada w otchłań, tylko wpada w objęcia dobrego Ojca. Ci, którzy żyli z Chrystusem, mają taka samą, jak Chrystus, historię.

Apostołowie dużo o tym mówili w różnych obrazach. Piękny obraz jest na przykład u św. Pawła w Liście do Galatów. Apostoł mówi o tym, że istnieje coś takiego, jak „górne Jeruzalem”. Św. Paweł był Żydem, więc na pewno bardzo miłował święte miasto Jeruzalem tu, na ziemi i mówił, że oprócz tej Jerozolimy na dole, jest jeszcze Jerozolima na górze. Nazwał ją górnym Jeruzalem:

„Natomiast górne Jeruzalem cieszy się wolnością i ono jest naszą matką” (Ga 4,26).

Co z tego wynika, że tam na górze jest górne Jeruzalem? Na przykład to, że kiedy kierujemy nasz wzrok duchowy ku górze, to musimy stanąć w obliczu tłumów ludzi zbawionych. To jest skojarzenie ze słowem „miasto”. Miasto to nie jest jakiś domek, wioska czy osiedle. Miasto kojarzy się z niezmierzonymi tłumami. Zatem kiedy myślimy o tym, co tam jest, to niech nam się to kojarzy z ogromną rzeszą zbawionych.

„Ujrzałem Miasto Święte — Jeruzalem Nowe”

To trzeba rozszerzać na wszystkie aspekty naszej wiary. Mówimy na przykład o oczekiwaniu na przyjście Jezusa: „Oczekujemy Twego przyjścia w chwale”. Tak mówimy zawsze w niedzielę w liturgii Mszy świętej, ale oczekiwanie na przyjście Jezusa to nie jest oczekiwanie na przyjście tylko jednej osoby — to jest oczekiwanie na tłumną inwazję, która razem z Jezusem przyjdzie: „Kiedy Syn Człowieczy przyjdzie i wszyscy aniołowie wraz z Nim”. To jest tłum mieszkańców „górnego Jeruzalem”. Dlatego, kiedy Jan Apostoł miał wizję, jak to będzie przy końcu czasów, to nie myślał tylko o samym Baranku, który powróci jako Król królów i Pan panujących. Mówił tak:

„I Miasto Święte — Jeruzalem Nowe ujrzałem zstępujące z nieba od Boga, przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża. I usłyszałem donośny głos mówiący od tronu: Oto przybytek Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi, i będą oni jego ludem, a On będzie Bogiem z nimi” (Ap 21,2n).

Miasto, które widział Jan, to miasto zamieszkałe. To jest Jeruzalem Nowe, które zstępuje „z nieba od Boga, przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża”. Powrót Jezusa to także wyjście na nasze spotkanie wszystkich mieszkańców miasta świętego — aniołów, świętych, a także tych ludzi, którzy dotarli tam przed nami. Tak będzie wyglądać to spotkanie: Jezus powraca do swojej oblubienicy na ziemi, ale wraca z tą częścią oblubienicy, która już jest w niebie. To nie jest tylko tak, że Jezus przychodzi po swoją oblubienicę. To też, ale: „Jeruzalem Nowe ujrzałem zstępujące” — przychodzące razem z Nim, od Boga, zstępujące z góry, bo to jest górne Jeruzalem. I ono przychodzi tu „przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża” — pewnie po to, żeby wszyscy ci, którzy są na ziemi, też się tak przystroili i stali się jednym przybytkiem: „Oto przybytek Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi, i będą oni jego ludem, a On będzie BOGIEM Z NIMI”.

Święto znajomych, którzy mieszkają piętro wyżej

To są rzeczy bardzo ważne, które mają nadać nadzieję całemu naszemu chrześcijaństwu. Ciągle jeszcze słyszymy, jak czasem komuś wyrwie się określenie dotyczące pierwszych listopadowych dni: „święto zmarłych”. Nie ma święta zmarłych i być nie może! Nigdy wśród chrześcijan nie było święta zmarłych. Bywały natomiast — i to często — święta żyjących, którzy, owszem, umarli, ale żyją. Dlaczego? Bo umarli w Jezusie i Bóg przeprowadził ich wraz z Nim. Dokąd ich przeprowadził? Wróćmy jeszcze do prefacji, która była na Wszystkich Świętych. Liturgia jest krystalicznie czystą postacią wiary Kościoła — tak jak w krysztale wszystkie blaski się odbijają, tak wszystkimi barwami mieni się wiara Kościoła w liturgii i w prefacji na Wszystkich Świętych. To była radosna prefacja — wołaliśmy w niej tak:

„Panie, Ojcze święty, wszechmogący, wieczny Boże. Dzisiaj pozwalasz nam czcić Twoje święte miasto, niebieskie Jeruzalem, które jest naszą Matką. W nim zgromadzeni nasi bracia i siostry wysławiają Ciebie na wieki. Do niego spieszymy pielgrzymując drogą wiary i radując się z chwały wybranych członków Kościoła, których wstawiennictwo i przykład nas umacnia. Dlatego z niezliczoną rzeszą Świętych i Aniołów wysławiamy Ciebie, jednym głosem wołając” (Prefacja o Wszystkich Świętych).

Autor prefacji jedną ręką zaczerpnął z Apokalipsy św. Jana, a drugą ręką — z Listu do Galatów i zrobił z tego jeden radosny hymn. Pan Bóg nam pozwala cieszyć się tym, że tam, na górze, jest tłum — Święte Miasto Jeruzalem. Pan Bóg pozwala nam czcić święte miasto Boże, „niebieskie Jeruzalem, które jest naszą Matką” i w nim, tam na górze, „zgromadzeni nasi bracia i siostry wysławiają Ciebie [Boże] na wieki”. Tak jest w prefacji na Wszystkich Świętych i to jest motyw nadziei, którą kilka dni temu przeżywaliśmy.

To jest byt ku śmierci, która jest bramą do świętego miasta Jeruzalem. Do tego miasta „spieszymy pielgrzymując drogą wiary i radując się z chwały wybranych członków Kościoła, których wstawiennictwo i przykład nas umacnia”.

Szczególnie Msza św. musi być koniecznie taką chwilą, kiedy przypominamy sobie, że nie tylko dzięki widzeniu postępujemy. Bo co my widzimy w kościele? Siebie samych widzimy. Ale nie tylko dzięki widzeniu postępujemy — postępujemy także dzięki wierze. A wiara mówi nam, że każda liturgia jest dwupiętrowa, dwupoziomowa. Jest jeden poziom, który widać i jest drugi poziom, którego nie widać. Tam wyżej jeszcze ktoś mieszka. Ci, którzy są mieszkańcami budynków wielopiętrowych, wiedzą, że często z góry dochodzi jakiś tupot albo głos — ktoś jest na górze. Nie widać go, ale słychać: rozmawiają, przesuwają meble, tupią, ktoś chodzi po podłodze albo krzesłem stuknął. Nie widzimy, ale wiemy, że oni tam są.

Do tego jest podobne nasze chrześcijaństwo. Dziś w naszej liturgii też uczestniczą mieszkańcy „drugiego piętra”, mieszkańcy górnego Jeruzalem, świętego miasta. To właśnie dlatego będziemy śpiewać: „Święty, Święty, Święty”. To się zawsze śpiewa razem „z” — nie tylko z obecnymi tu, na dole, ale także z tymi, którzy są na górze. Opisał to Apostoł w Liście do Hebrajczyków. Jest taki piękny opis tego, co się dzieje, kiedy przystępujemy do Boga, na przykład na Eucharystii. Jest to piękny przykład przystępowania do Boga:

„Wy natomiast przystąpiliście do góry Syjon, do miasta Boga żyjącego, Jeruzalem niebieskiego [do tego górnego Jeruzalem], do niezliczonej liczby aniołów, na uroczyste zebranie, do Kościoła pierworodnych, którzy są zapisani w niebiosach, do Boga, który sądzi wszystkich, do duchów sprawiedliwych, które już doszły do celu, do Pośrednika Nowego Testamentu — Jezusa, do pokropienia krwią, która przemawia mocniej niż [krew] Abla” (Hbr 12,22-24).

Kto przystępuje do Boga, ten przystępuje do miasta, a w mieście jest tłoczno, rojno. Miasto to nie jest pole za miastem, gdzie tylko czasem można spotkać samotnego wędrowca. Miasto jest tłoczne. Koło Pana Jezusa i Boga Ojca jest także dziś, także teraz, tłok. Kto tam jest? Przystąpiliście — pisze Apostoł — do Boga, do Jezusa, do pokropienia Jego „krwią, która przemawia mocniej niż [krew] Abla”. Ale oni nie są sami. Bóg nie jest samotnikiem. Bóg zbudował sobie miasto i je zaludnił, zameldował tam całe mnóstwo istot: „Przystąpiliście […] do niezliczonej liczby aniołów, na uroczyste zebranie, […] do duchów sprawiedliwych, które już doszły do celu”. Co to za duchy? To ci, którzy przeżyli już swoją pielgrzymkę i ją zakończyli. My ich zwykle nazywamy świętymi. Umarli, ale w Jezusie. A skoro w Jezusie, to Bóg przeprowadził ich — tak jak przeprowadził kiedyś Jezusa — do celu. A celem jest miasto święte, Jeruzalem niebieskie. Jeszcze nie było zmartwychwstania, więc na razie przebywają tam jako dusze. Jeszcze wraz z nami czekają na zmartwychwstanie.

I aniołowie, i sprawiedliwi też uczestniczą w naszej liturgii. Są tam wyżej, na drugim piętrze i wiara polega także na tym, żeby czasem usłyszeć, jak tam przesuwają meble, stukają krzesłami, tupią w podłogę na najróżniejsze sposoby. Na tym też polega wiara, żeby mieć tę świadomość: nie jesteśmy sami wobec Boga z prostego powodu — bo Bóg nie jest sam. Bóg miłuje towarzystwo. Lubi przebywać w dobrej, i to licznej, kompanii.

„…będziemy porwani w powietrze…”

To wszystko w oczekiwaniu na zmartwychwstanie. Kiedyś nie chciał Paweł, żeby Tesaloniczanie pozostawali w niewiedzy i wskutek tego się smucili. My też nie powinniśmy pozostawać w niewiedzy i się smucić. Powinniśmy pozostawać w wiedzy — w głębokiej, biblijnej, liturgicznej, chrześcijańskiej, kościelnej wiedzy. Jaka jest obietnica dla wszystkich, którzy zmarli w Chrystusie? Jest właśnie taka: w oczekiwaniu na czas, kiedy górne Jeruzalem spotka się z dolnym Jeruzalem, kiedy spotkają się obie części Kościoła. Św. Paweł mówi o tym tak:

„To bowiem głosimy wam jako słowo Pańskie, że my, żywi, pozostawieni na przyjście Pana [to my, w tym dolnym Jeruzalem, na ziemi], nie wyprzedzimy tych, którzy pomarli. Sam bowiem Pan zstąpi z nieba na hasło i na głos archanioła, i na dźwięk trąby Bożej, a zmarli w Chrystusie powstaną pierwsi. Potem my, żywi i pozostawieni, wraz z nimi będziemy porwani w powietrze, na obłoki naprzeciw Pana, i w ten sposób zawsze będziemy z Panem. Przeto wzajemnie się pocieszajcie tymi słowami!” (1 Tes 4,15-18).

Do melancholii, która zawsze łączy się z mówieniem o śmierci, do różnych ciemnych i cienistych smutków — apeluje w swoim ostatnim słowie Apostoł: „Przeto wzajemnie się pocieszajcie tymi słowami”. Trwajmy w wiedzy, w Bożej wiedzy o śmierci i zmartwychwstaniu. Niech budzi w nas nadzieję i wzajemnie, także dzisiaj, pocieszajmy się tymi słowami. Amen.