niedziela, 23 grudnia 2007

Przewodnik po encyklikach. Myśląc z Janem Pawłem II




O encyklikach z Pawłem Kozackim OP rozmawiają:

* Jarosław Kupczak OP
* Ks. Józef Zabielski
* Michael Novak
* Wojciech Kluj OMI
* Ks. Andrzej Siemieniewski
* Elżbieta Adamiak
* Aniela Dylus
* Jarosław Różański OMI
* Maciej Zięba OP
* Paweł Bortkiewicz TChr
* George Weigel
* Ks. Richard Neuhaus
* Jan Andrzej Kłoczowski OP
* Tomasz Kwiecień OP

Komentarze Macieja Zięby OP

Paweł Kozacki, Przewodnik po encyklikach. Myśląc z Janem Pawłem II, Poznań 2003.


ABC o New Age



Kompleksowe omówienie tematyki New Age.

Redaktorka, Anna Białowąs, w jednej pracy zebrała artykuły najlepszych specjalistów w tej dziedzinie. Wymieńmy tylko niektórych: ks. Aleksander Posacki, Hanna Karaś, Dariusz Pietrek, ks. Andrzej Siemieniewski, Piotr Tomasz Nowakowski.

Książka porusza również wiele zagadnień. Oto tylko niektóre z nich:
  • Czym jest New Age?
  • Ezoteryzm, okultyzm, inicjacja
  • Joga - czy naprawdę dla chrześcijanina?
  • Magia
  • Harry Potter
  • Parapsychologia 
Publikacja została uzupełniona słownikiem New Age oraz obszerną bibliografią na temat New Age i zagadnień pokrewnych. Książka może stanowić znakomite wprowadzenie w tematykę New Age i zagrożeń, które niesie dla każdego czytelnika.

Anna Białowąs (red.), ABC o New Age, Tychy 2005.


Między sektą, herezją a odnową




Istnieją grupy chrześcijan wierzących w Biblię jako dar od Boga, którzy nie stronią od używania takich skojarzeń z Kościołem katolickim jak "potworna herezja", czy "sprzyjanie planom szatana". Poświęcają sporo energii zwalczaniu katolickiej formy wiary jako z gruntu fałszywej i prowadzącej do wiecznego potępienia: "wprawdzie wszyscy chrześcijanie są dobrzy, ale katolicy właściwie chrześcijanami w ogóle nie są, żyją zabobonnie, a najlepiej by zrobili, gdyby Kościół katolicki opuścili". Zwykle tego typu myślenie kojarzyło się nam ze Świadkami Jehowy. Okazuje się jednak, że może występować także poza tym ugrupowaniem, i to w środowiskach, po których byśmy się tego nie spodziewali.

Wśród ludzi uważających się za "biblijnych chrześcijan", będziemy czasem spotykać na naszej drodze antykatolicko, radykalnie nastawionych wyznawców Jezusa. Wobec nich zachować się mamy tak, jak nauczali tego Apostołowie: "Pana zaś Chrystusa miejcie w sercach za Świętego i bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest" (1P 3,15).

Część materiału tej książki była wcześniej zawarta w publikacjach: Między sektą, herezją a odnową (Toruń 1998) i Na skale czy na piasku? (Wrocław 2000). Obecna, trzecia wersja książki, dostosowana jest do szybko zmieniającej się rzeczywistości.

ks. dr hab. Andrzej Siemieniewski, Między sektą, herezją a odnową, Toruń 2002.


Teologia duchowości - reaktywacja

 
Strona "Teologia duchowości" powstała w grudniu 2000 roku. Główna strona wyglądała wówczas tak: 
 
 
 

Wiele różnych przyczyn złożyło się na to, że po około roku funkcjonowania jej działalność została zawieszona. Teraz gdy te przyczyny przestały być aktualne, pragniemy reaktywować stronę, lecz pod innym adresem i w nieco zmienionej szacie graficznej. Logo pozostawiamy to samo - niech służy jako znak rozpoznawczy dla Czytelników sprzed lat, których serdecznie pozdrawiamy i dziękujemy, że z nami byli. 
 
 
 

niedziela, 1 lipca 2007

Co to jest mistyka: uniwersalna religia ludzkości czy droga śladami Jezusa z Nazaretu?


bp Andrzej Siemieniewski


Co to jest mistyka: uniwersalna religia ludzkości czy droga śladami Jezusa z Nazaretu?


Temat mistycyzmu jest coraz szerzej obecny w naszym życiu, zarówno w związku z pogłębionymi studiami nad mistykami chrześcijańskimi, jak i wskutek coraz częstszego we współczesnej kulturze kontaktu z innymi religiami. Wielu ludzi pyta się o to, czy istnieje mistyczna podstawa wszystkich religii świata? Może wszystkie religie to tylko różne zewnętrzne formy identycznego dla wszystkich przeżycia „transcendencji”?


1. Nieważne, w co wierzysz, ważne, żebyś doświadczył?


Od dłuższego już czasu pojawia teza o powszechnej w świecie tożsamości wszelkich przeżyć mistycznych. Ich zróżnicowanie, jak twierdzą zwolennicy tej opinii, brałoby się jedynie z uwarunkowań kulturowych. Różne kultury w różny sposób nazywałyby i wyrażały zjawisko, które w gruncie rzeczy byłoby takie samo na całym świecie, wśród wszystkich religii. Dość dobrze oddają tę mentalność słowa: „Różne nauki religijne powstają dlatego, że ta świadomość mistyczna interpretowana jest przez ludzki intelekt na różne sposoby”[1].


Prąd teologii podkreślający to, co wspólne w mistyce różnych religii, nieobcy jest wielu środowiskom chrześcijańskim, a nawet zadomowił się w myśli ściśle katolickiej. Warto uzmysłowić sobie siłę takiej opinii, która — jak się wydaje — cieszy się rosnącym uznaniem zarówno wśród teologów, jak i w szerokich kręgach wiernych członków Kościoła. Możemy na przykład spotkać się z metaforycznym porównaniem świętych ksiąg różnych religii do notatek badacza poczynionych w czasie prowadzenia eksperymentu naukowego. Przedmiotem tego eksperymentu miałyby być „głębsze pokłady świadomości”, a metodą badawczą — religijna medytacja. Metaforą taką posłużył się na przykład W. Johnston, irlandzki jezuita, przez wiele lat pracujący w Japonii. Według jego słów istnieją „pisma naukowe” na temat mistycznych stanów świadomości. Są to na przykład — jak stwierdził w swoim porównaniu — Upaniszady, Sutry, Biblia, teksty Ojców Kościoła, św. Teresy z Avila, a także takie książki, jak Obłok Niewiedzy, Koran „i cała reszta”[2]. Opinia ta wydaje się wyjątkowo wątpliwa, a jednak stała się dziś dość powszechna.


Do tego typu teologii dołączyły się też konkretne fakty. W Niemczech powstał wokół jezuity Hugo M. Enomiya-Lassalle prawdziwy ruch medytacyjny oparty na propagowaniu buddyzmu zen. W Rzymie otwarto szkołę zen prowadzoną przez jezuitę, o. Cappelletti, w Mediolanie zaś istnieje podobna szkoła oddziaływująca na coraz większą liczbę chrześcijan. Obok opactwa w Beuron powstał „Dom słońca” (Sonnenhaus), gdzie odbywają się kursy medytacji zen, prowadzone przez benedyktyńskich mnichów, często na zmianę z buddyjskimi mistrzami. Znowu, trzeba powiedzieć, że tendencja ta jest wyjątkowo niefortunna, a jednak upowszechniła się w nadspodziewany sposób.


2. Pytania wobec mistycznego synkretyzmu


Czy rzeczywiście mamy prawo uważać, że w każdym religijnym — a zwłaszcza mistycznym — doświadczeniu, Bóg jest obecny w taki sam sposób? Czy chrześcijanin otrzymuje w katechezie wiary tylko informację o stanie duszy, który i tak jest mu właściwy i bez chrześcijaństwa? Taki wniosek nasuwałby się często z lektury z autorów zajmujących się mistyką. Konsekwencją jednak byłby wniosek o tym, że nie istnieje ani żadna specyficzna wartość religii chrześcijańskiej ani żaden specyficzny dla chrześcijaństwa dar duchowy! Prowadziłoby to do przekonania, że chrześcijaństwo nie daje niczego, co w tej samej mierze nie byłoby do osiągnięcia i w innych religiach, czy nawet po prostu w szczerym skupieniu wewnętrznym oderwanym od jakiejkolwiek religii.


Ta obiegowa, choć błędna opinia będąca praktycznym wnioskiem wielu wierzących ludzi w dzisiejszych czasach stała się obiektem cierpliwych wyjaśnień ze strony licznych poważnych badaczy zjawisk i przeżyć religijnych. W ostro brzmiących słowach francuski zakonnik i teolog duchowości, L. Bouyer, pisze:


„Są nawet tacy katolicy, którzy myślą, że może istnieć autentyczny mistycyzm poza chrześcijaństwem, a nawet skłonni są mniemać, że koniec końców, wszelki mistycyzm sprowadza się do doświadczania tego samego”.

Swoją własną opinię w tej materii wyraził jasno i precyzyjnie:


„Nieprawdziwe jest twierdzenie, że mistycyzm […] jest fenomenem wspólnym dla wszystkich wielkich religii światowych, zarówno dla religii Wschodu jak i Zachodu, dla judaizmu i islamu, a zwłaszcza, jak to się często mniema, dla różnych rodzajów hinduizmu, bramanizmu i buddyzmu oraz […] taoizmu”[3].

W przeciwnym razie trzeba by wyciągnąć wniosek, że sakramenty tylko symbolicznie objaśniają duchowy stan człowieka zamiast faktycznie udzielać dar nowej relacji z Bogiem. Oraz wniosek kolejny, że wiara ewangeliczna nie wnosi nic nowego, a przekazuje jedynie to, co wspólne jest wszystkim ludziom i bez tej wiary, po prostu na mocy religijnej natury człowieka.


Oto pewien autor zaleca „dostrzeżenie we wszelkich przejawach autentycznej religijności, w duchu rozeznawania, identycznego pragnienia tego, co boskie, i identycznej Obecności, która sprawia wszystko we wszystkich”[4]. Postawić trzeba jednak pytania: Czy mamy to rozumieć w ten sposób, że udział w sakramentach i w słuchaniu słowa Bożego, nie daje dostępu do istotnie nowej Obecności Boga? Czy autor chciał wyrazić myśl, że praktyka chrześcijańskiej religii daje co najwyżej identyczny dostęp do „boskości”, jaki dają obrzędy każdej innej religii, tyle że tym razem w judeochrześcijańskim opakowaniu słowno-kulturowym?


Co wobec tego głosił św. Paweł jako Dobrą Nowinę swoim współczesnym, zarówno wyznawcom judaizmu, jak i Grekom, „będącym pod każdym względem bardzo religijnymi” (Dz 17,22)? Dlaczego Apostoł nie dostrzegł w przejawach autentycznej religijności judaistycznej i pogańskiej „identycznej Obecności”, ale raczej ogłosił, że „Bóg wzywa wszędzie i wszystkich ludzi do nawrócenia […] przez Człowieka, którego na to przeznaczył, po uwierzytelnieniu Go wobec wszystkich przez wskrzeszenie Go z martwych” (Dz 17,30-31)?


Prawdą jest więc, że istnieje jakieś wspólne podłoże w różnych zjawiskach mistycznych, gdyż w przeciwnym razie nie można by zasadnie stosować określenia „mistyka”. Podobnie zresztą musi istnieć wspólny element dla modlitwy chrześcijańskiej i modlitwy przedstawiciela dowolnej innej religii (nawet satanisty!), gdyż inaczej wspólna treść pojęcia „modlitwa” byłaby niezrozumiała. Pojęcie musi przecież bazować na wspólnocie treści. „Mistyka” jest jednak wspólna dla całej ludzkości w tym samym sensie, w jakim jedna jest „religia”. To, co wspólne, dowodzi po prostu wspólnych cech ludzkiego ducha, niezależnie od kultury, czasu i rasy. Ludzie bywają „religijni”, choć zasadniczo różnią się ich religie: buddyzm, chrześcijaństwo, hinduizm. Podobnie — twierdzi słynny fenomenolog religii R. Otto — „mistyczne uczucia podlegają nie mniejszym rozróżnieniom, niż religijne uczucia w ogólności”[5].


Motywem powracającym jak refren wielokrotnie w ciągu pracy R. Otto jest podkreślanie analogii między różnorodnością rodzajów mistyki, a różnorodnością religii istniejących w świecie:


„Chrystus nie jest «w gruncie rzeczy» taki sam, jak Kriszna, albo jak Zbawiciel Amida wielkich chińsko-japońskich szkół buddyjskich. Tak samo mistyka nie jest «w gruncie rzeczy» taka sama na Wschodzie i na Zachodzie”[6].

Redukcję wszystkich rodzajów mistyki do jednego fenomenu, poprzez odrzucenie występujących różnic jako jedynie „kulturowych uwarunkowań”, austriacki jezuita J. Sudbrack porównuje do próby zunifikowania wszelkich rodzajów miłości. Można oczywiście, abstrahując od tego, czy mowa jest o miłości do współmałżonka, do dzieci, do natury, do sztuki, czy do ideologii, twierdzić, że „w gruncie rzeczy” istnieje jedna tylko „miłość”. Ale w ten sposób zachodzi redukcja tego, co osobiste, do tego, co abstrakcyjne. Traci się więc to, co jest naprawdę istotne dla konkretnego kochającego człowieka. Temu człowiekowi przecież właśnie sprawia najbardziej istotną różnicę kogo (lub co!) kocha.


Dlatego, odwołując się do tego przykładu, J. Sudbrack postuluje konieczność rozróżnienia mistyki na przynajmniej trzy główne typy: mistykę własnego „ja” (Selbstmystik), mistykę natury (Naturmystik) i mistykę Boga (Gottesmystik)[7].


Trudno nie przyznać racji teologowi, kiedy domaga się odpowiedzi na pytania: co jest ostatecznym przedmiotem wszechogarniającej fascynacji mistycznym doświadczeniem?
– czy jest to transcendencja mojej osoby ponad świat przyrodniczy?
– czy jest to odczucie tajemniczej potęgi bezkresnego kosmosu?
– czy też jest to kochający Ojciec, Stwórca świata i Autor planu zbawienia każdej ludzkiej osoby?


Od odpowiedzi na te pytania, jakkolwiek mało ważne wydawać się one mogą entuzjastom tożsamości „wszelkiej mistyki każdej religii wszystkich czasów”, zależy przecież dla chrześcijanina odpowiedź na pytania kolejne. Te następne pytania zaś brzmią:
– czy jest sens w ogóle angażować czas i siły w mistyczną religijność?
– czy przybliża nas ona do „osiągnięcia celu naszej wiary, zbawienia dusz” (1 P 1,9)?


Jeśli odpowiedź miałaby być negatywna, to chrześcijanin powinien pamiętać o logice myślenia opisanego w Biblii gwałtownika Bożego, Apostoła Pawła. On, patrząc na swoją drogę zaangażowanej i ofiarnej religijności, którą szedł przez wiele lat, wyznał w końcu:


„Wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, Pana mojego. Dla Niego wyzułem się wszystkiego i uznaję to za śmieci” (Flp 3,8).

Taka mistyka, która nie prowadziłaby do głębszego poznania Jezusa z Nazaretu, nie byłaby pomocna na drodze chrześcijańskiego życia. Czy jednak ma to oznaczać nieprzydatność każdej mistyki?


3. Mistycyzm — fenomen niechrześcijański?


Negatywna ocena mistycyzmu rozwinęła się szczególnie w XIX i XX wieku. A. Ritschl głosił więc, że mistycyzm to owoc hellenizacji chrześcijaństwa, R.W. Inge — że mistycyzm to owoc syntezy św. Pawła i Plotyna, a F. Heiler głosił, że modlitwę mistyczną, czyli szukającą doświadczenia, jako „przedchrześcijańską” trzeba przeciwstawić modlitwie profetycznej.


Wielkie zasługi w wyjaśnianiu właściwych akcentów związanych z użyciem terminu „mistyka” należą do francuskiego teologa duchowości, o. Louis Bouyer, który podkreślał, że jest wprost przeciwnie, niż głosili to wymienieni wyżej krytycy. Otóż według niego „mistycyzm Ojców i Tradycji, zarówno katolicki jak i prawosławny, ma za swoje źródło — a jest to też źródło samego słowa «mistyka» — tylko chrześcijaństwo św. Jana i św. Pawła, a wcześniej po prostu Ewangelię Jezusa, taką jak zrozumieli ją apostołowie, pojmowaną w kontekście czysto biblijnym i judaistycznym”. Co więcej — głosił L. Bouyer — „tylko przez analogię można porównywać chrześcijańską kontemplację (do której jedynie — podkreślmy z naciskiem — należy w sensie ścisłym termin «mistyczny») z kontemplacją platońską lub neoplatońską”[8]. Według tego teologa więc, pojęcie mistyki, zarówno co do etymologii, jak i treści, jest z gruntu chrześcijańskie.


4. Potrzeba zachowania specyfiki mistyki chrześcijańskiej


W naszych czasach stało się banałem mówić, że wszelki mistycyzm jest zasadniczo «jeden i ten sam». Ów banał, z którym należy polemizować, stał się obecnie własnością szerokich rzesz opinii publicznej. Dotyczy to zarówno skojarzeń związanych z terminem „mistyka”, jak i — szerzej ujmując — problemu tak zwanej „duchowości”, coraz częściej potocznie kojarzonej z religijnością „w ogóle”, niezależnie od tego, czy jest ona oparta o dane chrześcijańskiego Objawienia, czy też nie.


Dlatego mistykę należy upowszechniać wśród zainteresowanych katolików. Ale tylko taką, która prowadzi do pogłębienia chrześcijańskiej duchowości. A sam termin „duchowość” (od łac. spiritualis) jest specyficznie chrześcijańskim neologizmem. Powstał on jako tłumaczenie grecko-biblijnego słowa pneumatikos (od gr. pneuma — duch) na potrzeby łacińskiego tekstu Biblii. Zgodnie z etymologicznym i historycznym sensem należałoby odnosić pojęcie duchowości na pierwszym miejscu do działania Ducha Świętego w sercu chrześcijanina[9]. Wtedy, i tylko wtedy, mistyka staje się drogą do Ojca przez Chrystusa w Duchu Świętym.



Przypisy

[1] D. Steindl-Rast, [za:] J. Sudbrack, Meditative Erfahrung — Quellgrund der Religionen?, Mainz/Stuttgart 1994, s. 45.
[2] Por. W. Johnston, The mystical way, London 1993, s. 27-28.
[3] L. Bouyer, The Christian Mystery — from pagan myth to Christian mysticism, Edinburgh 1990, s. 265.
[4] Tamże, s. 376.
[5] R. Otto, West-Östliche Mystik, Gotha 1929, s. 231n.
[6] Tamże, s. 232.
[7] Por. znamienny tytuł dzieła Sudbracka o mistyce: J. Sudbrack, Mystik: Selbsterfahrung — Kosmische Erfahrung — Gotteserfahrung, Mainz/Stuttgart 1988.
[8] Tamże, s. 264.
[9] Por. J. Sudbrack, Neue Religiosität, Mainz 1988, s. 75.


[2007]


piątek, 18 maja 2007

"Aby byli jedno, aby świat uwierzył" - homilia

 
bp Andrzej Siemieniewski


Homilia 
18 maja 2007
„Aby byli jedno, aby świat uwierzył…”


1. Radość i płacz
Od założenia przez Pawła Kościoła w Efezie minęło dopiero kilka lat. Apostoł z więzienia pisze list pełen radości. To z tego listu pochodzą słynne słowa: „radujcie się zawsze w Panu!” (Ef 4,4). To w nim pisze Apostoł: „bracia — radości i chwało moja!” (Ef 4,1). Ale radość to nie jedyne uczucie, które towarzyszy Pawłowi w czasie pisania. Jak refren pojawia się inna nuta: „Wielu postępuje [tak, że] teraz mówię [o nich] z płaczem” (por. Flp 3,18). Realia pierwszych lat Kościoła apostolskiego w każdym mieście to radość i chwała — ale także smutek i rozłam.


Spotkania Odnowy charyzmatycznej kojarzą się z radością, z promieniowaniem zaraźliwym entuzjazmem. Nie jest to jednak jedyny odcień życia Odnowy: są też inne odcienie: trudne i bolesne. Duch Święty tak samo działa w nas, jak działał dwa tysiące lat temu. A my, ludzie, podlegamy tym samym pokusom, którym podlegali ludzie sprzed dwudziestu wieków.


Spośród wszystkich gmin apostolskich, jak Rzym, Galacja, Tesalonika — najbardziej charyzmatyczną gminą był Korynt. Słyszeliśmy w czytaniu liturgicznym o początkach chrześcijaństwa w tym mieście:


„Kiedy Paweł przebywał w Koryncie, Pan przemówił do niego: «Przemawiaj i nie milcz!». […] Głosił im [więc] słowo Boże przez rok i sześć miesięcy” (por. Dz 18, 9-18).

Do nikogo Apostoł Paweł nie pisał tyle o darach duchowych, co do Koryntian. Ale do nikogo nie pisał też tyle jeszcze o czymś innym: o rozłamach. Dlaczego? Czy to połączenie dwóch tematów jest przypadkowe?


2. Obdarowanie i pokusa
Każde obdarowanie przynosi błogosławieństwo i stwarza pokusy. Tylko kasjer może mieć pokusę niewydania reszty. Tylko konwojent — pokusę zagarnięcia walizki z dolarami z furgonetki. Tylko szef banku — pokusę odpisania sobie miliona. Żebrak nie ma co defraudować. Może przeżywać inne pokusy, ale nie te związane z zawierzeniem mu pieniędzy.


Podobnie tylko utalentowany nauczyciel może mieć pokusę otumanienia uczniów. Tylko popularnego oratora może kusić, by porywać tłumy do niegodziwej sprawy. Tylko szef stacji TV może być skutecznie użyty do propagandy w złej sprawie. Obdarowanie zarówno przynosi błogosławieństwo, jak i stwarza pokusy.


Dlatego tylko charyzmatyk może mieć pokusę grzechu rozłamu. Człowiek nieobdarowany przez Ducha Świętego może mieć inne pokusy, ale nie tę. Jest to stała pokusa w Odnowie charyzmatycznej. W skali świata ulega jej kilkanaście procent charyzmatyków.


Ocenę serc poszczególnych ludzi zostawiamy Bogu. Ocenę widzialnych czynów Bóg zlecił nam. I dał nam do tego stosowną pomoc. Co do oceny rozłamów przeciwnych jedności pomoc taką znajdziemy szczególnie obficie w 1 Liście do Koryntian.


Nowy Testament używa na określenie grzechów przeciw jedności Kościoła dwóch greckich słów: schisma (co oznacza rozłam) oraz hairesis (oznacza odszczepieństwo). Czy to nie zastanawiające? – na osiem miejsc, w których słowo hairesis występuje w Nowym Testamencie, połowa jest w 1 Liście do Koryntian. A słowo schizma znajduje się tylko w tym liście! I jest to list, w którym równie dużo czytamy o charyzmatycznych obdarowaniach…


3. Jedność i rozłam w Koryncie
W Nowym Testamencie słowo „Kościół” jest często używane w liczbie mnogiej, ale — rzecz ciekawa — nigdy nie czytamy, aby członkowie jednej lokalnej społeczności, jakiegoś miasta czy wsi, mieli do wyboru kilka Kościołów. W danym miejscu biblijny Kościół był jest zawsze tylko jeden.


Przepraszam, zagalopowałem się: prawie zawsze, gdyż jest w Biblii pewien wyjątek. Kilka grup chrześcijańskich obok siebie w jednym miejscu istniało… oczywiście w Koryncie! Warto przyjrzeć się biblijnej ocenie tego faktu.


Oto, czego Apostoł dowiaduje się przez ludzi Chloe: „Myślę o tym, co każdy z was mówi: «Ja jestem Pawła, a ja Apollosa, ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa»” (1 Kor 1,12). Ciekawe, jak zareaguje Paweł na ten stan rzeczy? Czy powie: „Gratuluję! Niech rozkwita sto kwiatów! Jesteście zalążkiem pluralizmu, choć świat zrozumie was dopiero za dwadzieścia wieków”? Czy powie: „darujcie sobie odniesienia do ludzi: Pawła, Apollosa czy Kefasa — rację ma frakcja Chrystusa”? Nie: biblijna reakcja Apostoła jest zupełnie inna. Jest katolicka. Ani powoływanie się na wielkich Apostołów (Paweł, Kefas), ani na charyzmatycznych głosicieli (Apollos), ani — uwaga — nawet na Chrystusa! — nic, absolutnie nic nie usprawiedliwia naruszania jedności Kościoła: „Czyż Chrystus jest podzielony?” (1 Kor 1,13).


4. Skąd się bierze jedność Kościoła?
Apostoł wyjaśnia cierpliwie, skąd się bierze jedność Kościoła: tworzy się ona przez udział w chrzcie i w Eucharystii.


Kościół jest najpierw jednością, gdyż wszyscy jego członkowie mają udział w tym samym sakramencie chrztu: „wszyscyśmy bowiem zostali ochrzczeni w jednym Duchu, aby stanowić jedno Ciało” — 1 Kor 12,13.


Po drugie zaś, jedność płynie z udziału w sakramencie Ciała i Krwi Pańskiej: „Chleb, który łamiemy, czyż nie jest udziałem w Ciele Chrystusa? Ponieważ jeden jest chleb, przeto my, liczni, tworzymy jedno Ciało” — 1 Kor 10,16-17.


Jak jedna była ziemska świątynia w Jerozolimie i jak jedna jest świątynia niebiańska, tak samo jeden jest Kościół Chrystusa:


„Czy nie wiecie, żeście świątynią Boga i że Duch Boży mieszka w was? Jeżeli ktoś zniszczy świątynię Boga, tego zniszczy Bóg. Świątynia Boga jest święta, a wy nią jesteście” (1 Kor 3,16-17).

Owszem, trwanie w jedności bywa trudnym egzaminem. Ale dla chrześcijanina różnica między grzechem a czynem dobrym wcale nie jest tym samym, co różnica między czymś dla mnie niewygodnym a tym, co jest dla mnie akurat dziś przyjemne i pożyteczne. Chrześcijanin od Boga dowiaduje się, co jest grzechem. A konkretnie ze słowa Bożego. W Biblii znajdujemy, jakby dla naszej wygody, nawet całe gotowe spisy grzechów, aby nie trzeba było za bardzo się męczyć wyszukiwaniem ich po różnych miejscach. Oto jedna z takich list:


„Jest zaś rzeczą wiadomą, jakie uczynki rodzą się z ciała: nierząd, nieczystość, wyuzdanie, uprawianie bałwochwalstwa, czary, nienawiść, spór, zawiść, wzburzenie, niewłaściwa pogoń za zaszczytami, niezgody, rozłamy, zazdrość, pijaństwo, hulanki” (Ga 5,19-21).

5. Grzech rozłamu
Rozłam jest więc grzechem. Podobnie jak nierządu czy czarów, tak samo rozłamów „Bóg nienawidzi”. Bóg kocha grzesznika, ale grzechu nienawidzi. Rozłamy umieszczone są w Biblii w doborowym towarzystwie takich uczynków, jak pijaństwo, czary czy wyuzdanie. Rozłam jest grzechem zaraźliwym, podobnie jak nierząd lub rozwiązłość seksualna.


Porównajmy, jak podobne są w brzmieniu dwa apostolskie ostrzeżenia: jedno przeciw sekciarzom (tak, to nie pomyłka: słowo „sekciarz” naprawdę znajduje się w Biblii!), drugie — przeciw rozpustnikom:


„Sekciarza po jednym lub drugim upomnieniu się wystrzegaj, wiedząc, że człowiek taki jest przewrotny i grzeszny, przy czym sam na siebie wydaje wyrok” (Tt 3,10-11);
„Napisałem wam w liście, żebyście nie obcowali z rozpustnikami” (1 Kor 5,9).

Rozłam jest grzechem prowadzącym do zguby, to znaczy oddala od zbawienia, a nie przybliża:


„Będą fałszywi nauczyciele, którzy wprowadzą wśród was zgubne herezje [dosł. «rozłamy»]” (2 P 2,1).

Rozłam okazuje też jawnie, kto grzechowi ulega. Pismo św. mówi nam:


„Zresztą muszą być wśród was rozdarcia, żeby się okazało, którzy są wypróbowani” (1 Kor 11,19).

Są chrześcijanie wypróbowani i ci, którzy nie zdali egzaminu. „Wypróbowani” to ci, którzy nie ulegają „rozdarciom” (1 Kor 11,19), a ci, którzy im ulegają — to ludzie cieleśni i duchowe niemowlęta. Nie umieją jeszcze postępować po Bożemu, więc postępują tylko po ludzku (1 Kor 3,1-3). Uleganie podziałom jest bowiem grzechem cielesności: „Jeśli bowiem jest między wami zawiść i niezgoda, to czyż nie jesteście cieleśni?” (1 Kor 3,3).


Rozłam jest też grzechem pokazującym, kto ma Ducha, a kto jest cielesny. „Oni to powodują podziały, są cieleśni, Ducha nie mają” (Jud 19). Cielesność objawia się nie tylko w pijaństwie lub rozwiązłości, ale także w nieumiejętności zachowania jedności kościelnej wspólnoty. Przypomnijmy raz jeszcze Apostoła Pawła: wśród „uczynków rodzących się z ciała” są także „rozłamy” (Ga 5, 19n).


Kto przyczynia się do rozłamu w Kościele, zyskuje być może wygodę osobistą. Ale sprzeniewierza się jednemu z istotnych celów ofiary Chrystusa: „Jezus miał umrzeć, aby rozproszone dzieci Boże zgromadzić w jedno” (J 11,51-52). Pod koniec I pierwszego wieku w Kościele niemało było odstępstw od prawa Ewangelii, niemało też zniechęcenia i grzechów. Czy Pismo św. uczyło wtedy, aby „odchodzić dla wzbogacenia własnego rozwoju duchowego”? Nic podobnego!


Apostolski Kościół miewał czasem za członków:
– ludzi, których wiara wystygła („odstąpiłeś od twej pierwotnej miłości” — Ap 2,4),
– ludzi, którzy byli chrześcijanami tylko nominalnymi („masz imię, które mówi, że żyjesz, a jesteś umarły” — Ap 3,1),
– a nawet takich, których postawa budziła obrzydzenie u Boga („Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” — Ap 3,15-16).


Ale wszystkich ich nazywa jednak Bóg swoim „Kościołem” (Ap 3,22) i kieruje do nich wezwanie: „nawróć się” (Ap 3,19).


6. Soborowy ekumenizm a rozłamy
Drugi Sobór Watykański, tyle mówiący o ekumenizmie, przypomina jednak, że rozłamy nie są jakimś interesującym poszukiwaniem samorealizacji chrześcijańskiej, ale że są grzechem: „W jednym i jedynym Kościele Bożym już od samego początku powstały pewne rozłamy, które Apostoł surowo karci jako godne potępienia (por. 1 Kor 1,11n)” (UR 3).


Powodujący grzech rozłamu ponosi winę. Jan Paweł II, bardzo przecież ekumenicznie nastawiony, jednak tę podstawową — i raczej oczywistą dla chrześcijan — prawdę przypomina: wśród grzechów są „grzechy przeciw jedności Kościoła” (Ut unum sint, 34). Nie jest natomiast tak, jakoby trwający w jedności kościelnej katolicy mogli się zawsze czuć rozgrzeszeni ze swoich win. Już przed wiekami „niemałe społeczności odłączyły się od pełnej wspólnoty (communio) z Kościołem katolickim, często nie bez winy ludzi z jednej i drugiej strony” (UR 3).


Podobnie i dziś mogą zdarzać się „grzechy chrześcijan, grzechy pasterzy w tej samej mierze, co grzechy wiernych”, a nawet możliwe są „struktury grzechu, które przyczyniły się i nadal mogą się przyczyniać do podziału i do jego utrwalenia” (Ut unum sint, 34). Katolikom wypada pilniej szukać swoich własnych grzechów. Nie mamy prawa osądzać innych, ale mamy prawo przypominać Biblię: rozłam jest w Nowym Testamencie nazwany grzechem.


„Można w różny sposób zgrzeszyć przeciw wierze”, informuje Katechizm Kościoła Katolickiego, a jeden z tych grzechów to „schizma”, czyli — według katechizmowej definicji — „odmowa uznania wspólnoty z członkami Kościoła uznającymi zwierzchnictwo biskupa Rzymu (papieża)” (por. KKK 2089). A papież Jan Paweł II napisał w roku 2001: „Podziały między chrześcijanami są grzechem wobec Boga i skandalem wobec świata; są przeszkodą w głoszeniu Ewangelii”. 


[2007] 


Ekumenizm - zagrożenia i wyzwania


bp Andrzej Siemieniewski


18 maja 2007
Warsztaty tematyczne nt.
„Ekumenizm — wyzwanie i zagrożenia dla Odnowy”


Temat zadany nam dziś przez organizatorów warsztatów to ekumenizm jako wyzwanie oraz wynikające z tego zagrożenia dla Odnowy. Ponieważ nasze czasy są królowaniem niejasnych pojęć, dlatego zaczniemy od opisania, czym jest ekumenizm. A najpierw może nawet od zwrócenia uwagi na to, czym ekumenizm nie jest, czyli z czym ekumenizm bywa mylony.


1. Na początek: definicja


a. Czy to jest ekumenizm?
Po pierwsze więc, ekumenizm bywa mylony z dialogiem międzyreligijnym. Oto przykład: Kardynał Meisner a spotkania ekumeniczne w szkołach — czytam tytuł artykułu zamieszczonego na łamach „Magazynu Internetowego Forum. Żydzi — chrześcijanie — muzułmanie”, a z artykułu dowiaduję się, że chodziło o spotkania katolików z muzułmanami. Słowo „ekumenizm” zostało tu błędnie zastosowane do dialogu katolików z wyznawcami innych religii. Skorygujmy ten pierwszy błąd słowami dokumentu Kościoła katolickiego:


„W tym ruchu ku jedności, który zwie się ruchem ekumenicznym, uczestniczą ci, którzy wzywają Boga w Trójcy Jedynego, a Jezusa wyznają Zbawcą i Panem” (Unitatis redintegratio, 1; słowa powtórzone w encyklice Jana Pawła II Ut inum sint, 7).

Co z tych słów wynika? Jasno zostało tu powiedziane, że ekumenizm w sensie katolickim i kościelnym, w języku wszystkich bez wyjątku dokumentów Kościoła dotyczy tylko i wyłącznie chrześcijan. Jest to problem wewnątrzchrześcijański. Nawet jednak przy właściwym zastosowaniu pojęcia ekumenizmu jako ruchu, który odnosi się tylko do chrześcijan, możliwe jest jednak nieporozumienie drugie. Jakie? Otóż ekumenizm bywa mylony z nieekumenicznymi formami spotkań katolików z członkami innych, niekatolickich wyznań chrześcijańskich. Ekumenizm nie jest, jak błędnie rozumieją niektórzy, dowolnym spotykaniem się chrześcijan różnych wyznań. Określenie to przysługuje tylko takim spotkaniom, które owocują wzrostem jedności.


Wynika to z samej definicji ekumenizmu: „przez «Ruch ekumeniczny» rozumie się działalność oraz przedsięwzięcia zmierzające do jedności chrześcijan” (Unitatis redintegratio, 4). Wynika to też ze sformułowania ostatecznego celu ekumenizmu: „aby chrześcijanie skupili się w jednym sprawowaniu Eucharystii w jedności jednego i prawdziwego Kościoła, której Chrystus od początku użyczył swemu Kościołowi” (Unitatis redintegratio, 4; słowa te powtórzył Jan Paweł II na spotkaniu z innymi wyznaniami chrześcijańskimi, 8 VI 1989 roku w Warszawie).


Gdyby więc doszło gdzieś do spotkania chrześcijan, po którym cel ekumenizmu w żaden sposób by się nie przybliżył, to spotkanie takie nie zasługiwałoby na miano ekumenicznego: nie byłoby to spotkanie ekumeniczne, ale jakieś inne. Gdyby zaś doszło do oddalenia tego celu, to spotkanie takie nosiłoby miano antyekumenicznego. Na przykład, gdyby wskutek spotkania z chrześcijanami innego wyznania doszło do tego, że katolicy, którzy uprzednio już byli w jedności Kościoła katolickiego i w katolickiej jedności sprawowali Eucharystię, a po takim spotkaniu przestali być w takiej jedności, wtedy — choć spotkali się katolicy z przedstawicielami innych wyznań, nie byłby to:


– ekumenizm (czyli ruch zmierzający do przywrócenia widzialnej jedności chrześcijan),
– ale antyekumenizm (czyli ruch zmierzający do pogłębienia widzialnych rozłamów między chrześcijanami).


Tyle wyjaśnienia pojęcia ekumenizmu. Podsumujmy: po pierwsze, ekumenizm dotyczy chrześcijan (i tylko chrześcijan); po drugie, miano ekumenicznych przysługuje tylko przedsięwzięciom przywracającym jakiś aspekt jedności chrześcijan.


b. Specyficzne dla Odnowy wyzwania i zagrożenia związane z ekumenizmem
Drugi człon tytułu naszego spotkania tworzy słowo „wyzwanie”. Słowo to oznacza tyle, co trudne zadanie. Nie nazwiemy wyzwaniem leżenia na plaży, ale raczej wspinaczkę na Rysy, ponieważ wyzwanie wiąże się zawsze z osiągnięciem wielkiego i pięknego celu, ale związane jest też z trudem, a także z ryzykiem niepowodzenia. Temat zadany nam na te warsztaty sygnalizuje więc, że cel ekumenizmu jest wielki i piękny: jest to jedność chrześcijan. Podpowiada jednak równocześnie, że droga ekumeniczna jest trudna oraz że sukces na tej drodze wcale nie jest zagwarantowany. Od razu można dodać, że możliwość klęski ekumenicznych przedsięwzięć jest zagrożeniem specyficznym dla środowiska Odnowy charyzmatycznej. Stąd trzeci człon naszego dzisiejszego tematu: „zagrożenia”.


Trzeba wyraźnie odróżnić zagrożenia płynące z niewłaściwego podejścia do ekumenizmu środowisk poza Odnową oraz zagrożenia w samej Odnowie. Poza Odnową głównym zagrożeniem jest pomylenie ekumenizmu z dialogiem międzyreligijnym. Wtedy taki typ jedności wiary, jakiego oczekujemy wśród chrześcijan, przypisuje się ludziom odmiennych religii, obok Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu wymienia się jednym tchem Koran, a judaizm czy chrześcijaństwo okazują się … wraz na przykład z islamem lub bahaizmem filarami, na których ma się wspierać religijny świat wyznający wiarę w jednego Boga. Ten pierwszy błąd dotyczy jednak głównie innych środowisk, a nie Odnowy.


Częstszym zagrożeniem dla środowisk charyzmatycznych jest inny błąd: kultywowanie antyekumenicznych relacji z wyznawcami różnych denominacji chrześcijańskich w złudzeniu, że są to relacje ekumeniczne. Chodzi tu o podejmowanie spotkań z grupami innych wyznań chrześcijańskich, nawet jeśli regularnie prowadzi to do osłabiania i rozbijania uprzednio już istniejącej jedności Kościoła.


2. Jedność Kościoła — „tak jak było na początku”


a. Przywrócenie biblijnego oblicza jedności Kościoła
Wiemy więc, że ekumenizm to piękne, szczytne i trudne zadanie. A polega ono przede wszystkim na przywróceniu biblijnego stanu jedności pierwotnego Kościoła. Dlatego w naszych rozważaniach o ekumenizmie sięgniemy teraz do lektury Pisma św. Ale nie tej dogłębnej, wymagającej specjalistycznej znajomości teologii biblijnej i zasad egzegezy. Zacznijmy od lektury bardzo prostej, a dotyczącej tylko początkowych wersetów kilku listów św. Pawła Apostoła:


– „Paweł, z woli Bożej powołany na apostoła Jezusa Chrystusa, i Sostenes, brat, do Kościoła Bożego w Koryncie” (1 Kor 1,1);
– „Paweł, z woli Bożej apostoł Chrystusa Jezusa, i Tymoteusz, brat, do Kościoła Bożego, który jest w Koryncie” (2 Kor 1,1).


Czy coś nas nie zastanawia w tych słowach? Czy czegoś nam tu nie brakuje? Czy Apostoł Paweł czegoś nie zapomniał? Ależ tak, zapomniał! Zapomniał napisać, do którego Kościoła w Koryncie kieruje swoje listy!


– Czy do Kościoła Hosanna Chrześcijan w Koryncie?
– Czy do Kościoła Syjon Korynckich Chrześcijan Wiary Apostolskiej?
– A może do jakiegoś jeszcze innego Kościoła?


W związku z tym nieodparcie nasuwa się pytanie: Jak list Apostoła trafił do adresata? Jak mógł trafić pod odpowiedni adres? Pomyślmy, co by było, gdyby ktoś z nas napisał list i zaadresował go: „Do szkoły w Częstochowie”. Listonosz od razu stanąłby przed nieprzezwyciężalnym problemem: do której z wielu szkół?


Chyba że… chyba że w Częstochowie byłaby tylko JEDNA szkoła. Wtedy sprecyzowanie, o jaką szkołę chodzi, byłoby niepotrzebne. Chyba że… w Koryncie byłby tylko JEDEN Kościół. Wtedy zrozumiałe stałoby się, dlaczego nie było potrzeby dodawać, o który Kościół chodzi.


Na tym jednak nie koniec. W Liście do Kolosan ten sam Apostoł pisze:


„Skoro list zostanie u was odczytany, postarajcie się, by odczytano go też w Kościele w Laodycei” (Kol 4,16).

Znowu ten sam problem: czyżby Apostoł zapomniał napisać w którym Kościele w Laodycei jego list ma być odczytany?


– Czy w Kościele Ścieżka Pana Laodycejskich Uczniów Jezusa?
– Czy w Kościele Nowoproroczym w Laodycei?
– A może w jakimś jeszcze innym?


Te „problemy” Apostoła z precyzją adresowania listów powtarzały się!


„Paweł, Sylwan i Tymoteusz do Kościoła Tesaloniczan w Bogu Ojcu i Panu Jezusie Chrystusie” (1 Tes 1,1).

Ciekawe: nawet Sylwan i Tymoteusz nie wpadli na pomysł, aby przypomnieć Pawłowi, że trzeba napisać, o który Kościół w Tesalonice chodzi! Ale czy na pewno jest to problem z brakiem precyzji adresowania listów?


Oczywiście, poza wyjaśnieniem w postaci roztargnienia Apostołów, jest możliwe jeszcze inne wytłumaczenie: żadnemu z autorów Nowego Testamentu nie przyszło do głowy, że w jednym mieście może być więcej Kościołów niż jeden.


To by wyjaśniało również inną zagadkę: dlaczego w Biblii żaden Kościół nie ma nigdy jakiejś specyficznej nazwy, jak Ścieżka Pana czy Hosanna. Dlaczego żaden nie ma też takich określników, jak Kościół Chrześcijan Zdecydowanych albo Kościół Uczniów Paschalnych. Nie ma takich dopowiedzeń — bo nie były potrzebne, gdyż Kościół zawsze był tylko jeden. Specyficznych nazw i wyróżniających określników nie potrzebowano więc.


Liczba mnoga — „Kościoły” — pojawia się w Biblii tylko wtedy, gdy jest mowa o wielu miastach albo o rozległym terytorium: „Kościoły w Azji” (1 Kor 16,19); „Kościoły w Judei” (Ga 1,22). Tak wygląda biblijna jedność Kościoła w czasach apostolskich. I celem ekumenizmu jest przywrócenie takiego właśnie, biblijnego oblicza jedności Kościoła: jedna, widzialna wspólnota mająca wspólnych pasterzy, wspólne nauczanie, wspólne sakramenty.


b. Lata lecą, a Kościół ciągle jeden…
Kiedy Apostołowie odeszli z tego świata i ich uczniowie zaczęli zbliżać się do starości, na samym początku II wieku św. Ignacy z Antiochii pisze listy:


– „Kościołowi, który znajduje się w Efezie”…;
– „Do Kościoła w Magnezji nad Meandrem”…;
– „Do Kościoła w Tralleis”…;
– „Do Kościoła w Rzymie”.


Minęło sześćdziesiąt lat, od kiedy Apostołowie założyli pierwszy Kościół w Rzymie, jest już rok ok. 107 — a Kościół w Rzymie ciągle jest tylko jeden? Ciągle nie potrzeba żadnych dodatkowych nazw dla określenia, o który Kościół w Rzymie chodzi? Tak, tak właśnie było!


Mija dalszych sto lat i jest rok ok. 200. I w dalszym ciągu chrześcijanie wyobrażają sobie jedność Kościoła i pluralizm Kościołów w taki sposób: Kościół w Efezie czy w Rzymie jest jednym i jedynym Kościołem w mieście. Jeśli powstaje jakiś nowy Kościół — to tylko w nowym mieście, gdzie jeszcze do tej pory chrześcijaństwa nie było. Oto świadectwo Tertuliana:


„Apostołowie w każdej miejscowości założyli Kościoły, z których inne brały początek, biorąc od nich korzeń wiary i ziarna nauki […]. W ten sposób są i one apostolskie, albowiem są pędami Kościołów apostolskich. […] Dlatego wszystkie te Kościoły, tak liczne i znaczne, są jednym i tym samym Kościołem apostolskim, ponieważ wszystkie z niego biorą początek […].

To, co głosili Apostołowie, a co im zostało objawione przez Chrystusa, nie inaczej należy wykazywać, jak tylko zwracając się do Kościołów założonych przez Apostołów, które oni nauczali osobiście, później zaś za pośrednictwem posyłanych im listów” (Tertulian, Odrzucenie heretyckich roszczeń, ok. 200).

c. Rysy na jedności chrześcijan
Dochodzimy do Cypriana z Kartaginy: w 258 roku skazany na śmierć przez ścięcie mieczem za odmowę złożenia ofiar rzymskim bogom. Napisał dzieło De Ecclesiae catholicae unitatae. Zawiera przejmującą analizę dramatu naruszonej jedności. Cyprian jest świadkiem pluralizmu Kościołów, ale nie ma wątpliwości, kto jest ostatecznym autorem podziałów:


„Oto światło rozlało się między narodami, a blask zbawienia zajaśniał nad ludźmi wezwanymi do chwały:

– głusi mogą usłyszeć głoszenie łaski duchowej;
– ślepi otwierają oczy na Boga;
– chorzy zdobywają zbawienie wieczne;
– chromi biegną do Kościoła;
– niemowy modlą się głosem czystym.

Cóż więc wymyślił nieprzyjaciel? […] Wynalazł herezje i schizmy, by przez nie podważyć wiarę, zniszczyć prawdę, złamać jedność. Zwodzi tych, których nie może już utrzymać w ciemnościach starej drogi, wyrywając ich z samego Kościoła przez błąd nowej drogi” (Cyprian, De Ecclesiae…, 3).

Surowy osąd Cypriana podzielali wszyscy chrześcijanie pierwszych wieków. Najwyraźniejsze jednak świadectwo mamy od św. Ireneusza, spisane ok. 180 roku:


„Od takich, co wywołują schizmy, nie może wyjść poprawa stojąca w jakiejkolwiek proporcji do szkód wyrządzonych przez ich rozłamy” (Ireneusz, Przeciw herezjom, IV, 33,7).

3. Praktyczny wymiar wyzwań i zagrożeń ekumenizmu w polskich realiach
A teraz od historii Kościoła biblijnego i Kościoła kilku pierwszych pokoleń chrześcijańskich przejdziemy do naszych czasów, do naszego kraju i do naszej charyzmatycznej Odnowy.


a. Kilka danych liczbowych
Rozważania praktyczne warto zacząć od przypomnienia kilku cyfr. Liczebność grup modlitewnych Odnowy Charyzmatycznej w polskim Kościele katolickim to około 20 tysięcy osób (chociaż — co zdumiewające — doroczne spotkania Odnowy na Jasnej Górze gromadzą wielokrotnie więcej uczestników).


Podawana w roku 2001 liczba członków protestanckich, tak zwanych wolnych kościołów (ewangelikalnych) w Polsce wynosiła 42 tys. wiernych[1]. Dodatkowo trzeba doliczyć kilka tysięcy osób ze zborów niezrzeszonych, co razem daje ok. 50 tysięcy osób.


Czy jest jakiś związek między tymi ewangelikalnymi wspólnotami a katolicką Odnową w Duchu Świętym? Aby uniknąć posądzenia o katolicką stronniczość, po odpowiedź sięgnijmy do autorów protestanckich:


„Liczne zarejestrowane obecnie wspólnoty protestanckie to byłe wspólnoty ruchu Odnowy w Duchu Świętym. […] Choć biograficzne korzenie wielu liderów ewangelikalnych zborów tkwią w katolickiej Odnowie charyzmatycznej, to nie tylko ona jest «źródłem» dla nowych ewangelikalnych wspólnot. Wiele z nich działało aktywnie także w Ruchu Światło-Życie”[2].

Odchodzenie uczestników Odnowy charyzmatycznej od Kościoła katolickiego i włączanie się w istniejące wcześniej zbory ewangelikalne albo tworzenie nowych zborów z byłych katolickich wspólnot ma jedno ze swoich źródeł w systematycznym przejmowaniu protestanckiej teologii ewangelikalnej:


„Zaangażowani [w Ruch Światło-Życie i w Ruch Odnowy w Duchu Świętym] katolicy często czytają ewangelikalną literaturę pobożnościową, przejmują często najnowsze nowinki religijne, o czym świadczy tło wielu z przytaczanych podziałów, jak i fakt, że odłączone wspólnoty katolickie znajdujemy wśród najnowszych przebudzeń ewangelikalnego świata (np. Toronto, czy Ruch Wiary)”[3].

„Zeszyty Odnowy w Duchu Świętym” sygnalizowały zresztą już to zjawisko:


„Przykładem takiego postępowania mogą być byłe grupy Odnowy, znane dziś jako wolne Kościoły, do których należą m.in. Kościół Chrześcijański «Nowe Przymierze», wspólnota «Wieczernik», Apostolski Kościół Wolnych Chrześcijan «Kanaan», Kościół Chrześcijański «Miecz Ducha» w Kaliszu, Wspólnota Chrześcijańska «Pojednanie» czy Chrześcijański Kościół «Dobra Nowina»”[4].

Tę listę miast dotkniętych odejściami katolickich charyzmatyków od jedności Kościoła katolickiego można by oczywiście wydłużać (dodając Warszawę, Pabianice, Kraków, Nowy Sącz, Gliwice i wiele, wiele innych…), przykłady wspólnot można by mnożyć do kilkudziesięciu. Pozostaje ważne pytanie: jak liczni są ci, którzy odeszli od jedności Kościoła katolickiego? Największa ze wspólnot, które odeszły, liczyła 500 osób, kilka liczyło po 200-300 osób, sporo miało po kilkudziesięciu uczestników. W sumie: tysiące ludzi, najczęściej młodych, dziś, po latach, często tworzących już rodziny z dziećmi.


Oprócz samych cyfr ważne jest jeszcze jedno: właśnie ów przedział wiekowy. Obserwacja liczby ludzi młodych zaangażowanych w katolicką Odnowę 20 lat temu oraz dziś i zestawienie tych danych z liczebnością byłych katolików w grupach ewangelikalnych prowadzi do istotnego wniosku:


Katolicka Odnowa w Polsce w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat wychowała więcej ludzi młodych do udziału w niekatolickich lub wprost antykatolickich wspólnotach wiary niż do udziału w strukturach katolickiej Odnowy charyzmatycznej.


b. Kto wie: dlaczego?
Dlaczego tak się dzieje? Na to pytanie często udziela się pewnej odpowiedzi, moim zdaniem, odpowiedzi nietrafnej i nieadekwatnej. Sięgnijmy po przykład. Oto rozmowa z ks. Emilienem Tardifem oraz z José H. Prado Floresem poruszająca ten problem. Pada prośba o komentarz: „W Polsce zdarza się, że członkowie ruchu charyzmatycznego zostawiają swój Kościół i idą gdzie indziej, przeważnie do protestantów”. Na co pada odpowiedź:


„Jeszcze częściej dzieje się to w Ameryce Łacińskiej. Być może dlatego, że u nas nie znajdują słowa Bożego. Znajdują tylko posąg jakiegoś świętego, znajdują prawo, moralność, obowiązek robienia czegoś, a zakaz czego innego, pusty rytuał, ale nie znajdują tego, co znajdują gdzie indziej. Musimy postawić sobie pytanie: Co znajdują tam, a czego nam brakuje? Idą tam, bo znajdują tam coś, czego my nie posiadamy. Taka jest rzeczywistość. Nie możemy ich krytykować, mówić: «Ci odeszli z Kościoła». Nie, absolutnie!”[5].

Przyjrzyjmy się tej charakterystycznej i znamiennej odpowiedzi. Pytanie dotyczyło najgorliwszych spośród katolików: zaangażowanych członków wspólnot modlitewnych, którzy ewidentnie znaleźli już w Kościele katolickim żywą obecność Chrystusa, moc słowa Bożego i dary Ducha. A odpowiedź dotyczy katolików nominalnych, którzy znaleźli jedynie „posąg, prawo, zakaz, rytuał”: ewidentnie nie są to członkowie charyzmatycznej grupy modlitewnej.


Oto drugi przykład. Teolog i duszpasterz, komentując odejście od Kościoła katolickiego dużej katolickiej grupy modlitewnej i utworzenie przez nią niekatolickiej wspólnoty ewangelikalnej, mówi:


„To nasza wspólna chrześcijańska radość, że ktoś, przeważnie po trudnych przejściach życiowych, osobistych czy rodzinnych, spotyka Boga, znajduje sens życia, uznaje Jezusa za swego Zbawcę. Spotyka Go osobiście po latach obojętności religijnej czy religijności sformalizowanej, czy wręcz martwej”.

I znowu: odpowiedź dotyczy katolików nominalnych, którzy odchodzą po latach obojętności religijnej, choć pytanie odnosiło się do katolików najgorliwszych, którzy odchodzą po latach wyjątkowej aktywności religijnej.


Co jest charakterystyczne w tych teologicznych komentarzach, to podsuwana sugestia, że ci, co odeszli, byli złymi katolikami, a teraz są dobrymi zielonoświątkowcami (lub baptystami itd.). Ale nie są to komentarze adekwatne do sytuacji: typowy przypadek byłego katolika w ewangelikalnym kościele protestanckim w Polsce to casus byłego członka wspólnoty charyzmatycznej, która z definicji grupuje gorliwych i żarliwych katolików. Nowe niekatolickie wspólnoty ewangelikalne w przeważającej części wcale nie są zasilane przez osoby, które wcześniej żyły bez Chrystusa. Typowy ich przedstawiciel to były aktywny członek grupy katolickiej, który będąc katolikiem, ożywił swoją wiarę przez „przyjęcie Jezusa jako Pana i Zbawiciela”, będąc w Kościele katolickim przyjął modlitwę o „chrzest w Duchu Świętym”, jako katolik poznał moc słowa Bożego, odszedł zaś dopiero potem, z powodu przedstawiania mu doktryny katolickiej jako niezgodnej z Biblią. Mówiąc krótko: niekatolikami, a często i antykatolikami stali się nie byli „źli katolicy”, ale właśnie katolicy dobrzy.


Rzadko spotykam próby formułowania odpowiedzi na pytanie „dlaczego?” dostosowane do tej sytuacji i do polskich realiów charyzmatycznych. Ten kierunek myślenia pozostaje więc dla nas, polskich członków Odnowy, zadaniem na teraz i na najbliższą przyszłość. Niech stanie się tematem naszych warsztatów.



Przypisy

[1] Por. W. Gajewski, Dynamika ewangelikalizmu polskiego. Krytyczne spojrzenie z uwzględnieniem perspektywy pentekostalnej, [w:] Ewangelikalny protestantyzm we współczesnej Polsce u progu XXI stulecia, red. T.J. Zieliński, Warszawa-Katowice 2004, s. 88. W tej liczbie mieszczą się zielonoświątkowcy — 20 tys., baptyści — 4,5 tys., a takie wspólnoty jak Zbory Chrystusowe, Kościół Chrystusowy, Kościół Ewangelicznych Chrześcijan, Kościół Wolnych Chrześcijan, Kościół Boży w Chrystusie, Chrześcijańska Wspólnota Zielonoświątkowa oraz Ewangeliczna Wspólnota Zielonoświątkowa to razem dodatkowo około 18 tys.

[2] Z. Pasek, Wspólnoty ewangelikalne we współczesnej Polsce, [w:] Ewangelikalny protestantyzm…, dz. cyt., s. 29.

[3] Tamże, s. 38.

[4] M. Gajewski, Wspólnota na manowcach, „Zeszyty Odnowy w Duchu Świętym” 70 (2004) nr 1, s. 42-50.

[5] Z ks. Emilienem Tardifem i José H. Prado Floresem rozmawia Aneta Kania, Odnowa w Duchu Świętym — Wszyscy jesteśmy Kościołem, dwumiesięcznik katolicki „Salwator” nr 1. 
 
 
 
[2007]
 
 
 

środa, 3 stycznia 2007

Styl obecności w społeczeństwie Konstytucje i dyrektorium zgromadzenia ks. marianów (KiD, 108-114) - konferencja duchowna

 
bp Andrzej Siemieniewski 
 
Styl obecności w społeczeństwie: 
Konstytucje i dyrektorium zgromadzenia ks. marianów (KiD, 108-114) 
- konferencja duchowna


„Sobór Watykański II polecił wszystkim rodzinom zakonnym przeprowadzenie wnikliwej rewizji życia i ustaw pod kątem zarówno odnowionej wierności względem Ewangelii i pierwotnego ducha własnego instytutu, jak też rozumnego przystosowania do współczesnych warunków i ludzkich potrzeb”[1] − tak czytamy we wstępie do Konstytucji i Dyrektorium Zgromadzenia Księży Marianów Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny wydanych w Warszawie w 1991. Z soborowego zalecenia wynika jasno, że we wspomnianych dokumentach Zgromadzenia możemy poszukiwać dwóch uzupełniających się tendencji. Pierwsza tendencja skierowane winna być w przeszłość, ku początkom wspólnoty Kościoła opisanym w Ewangelii oraz ku początkom samego Zgromadzania. Drugie spojrzenie ma się natomiast kierować w przyszłość, obejmując refleksję nad obecnością księży marianów w ciągle zmieniającym się świecie, który nas otacza. Oba kierunki refleksji mają być − według soborowej zachęty − właściwe dla każdej wierzącej wspólnoty chrześcijan połączonych wspólnym powołaniem do życia w zakonie lub zgromadzeniu. Owo soborowe polecenie odnosi się więc także do księży marianów, którzy podjęli dzieło modlitewnego i intelektualnego wysiłku przemyślenia i przeformułowania dokumentów fundamentalnych dla mariańskiej wspólnoty.


Jednym z podjętych na nowo zagadnień jest stosunek do społeczeństwa. Kwestia ta została omówiona w IV rozdziale Konstytucji, w punktach 108-114. Zanim jednak zastanowimy się bezpośrednio nad tym tematem warto przygotować grunt do refleksji przez przypomnienie ogólniejszego sensu soborowego wezwania do rewizji sposobu życia rodzin zakonnych.


Na pierwszym miejscu pożyteczne będzie zastanowić się, na ile pomocne jest w lekturze posoborowego dokumentu mówienie o „soborowej rewolucji”. To sformułowanie bywa spotykane niekiedy w literaturze teologicznej. Jeszcze częściej jest po prostu zakorzenione jako wyobrażenie o radykalnym przełomie w historii współczesnego Kościoła, który to przełom miał się dokonać właśnie w czasach Vaticanum Secundum. Warto więc przyjrzeć się, na ile stosowanie tego wyrażenia jest usprawiedliwione, a na ile powinno podlegać stosownej korekcie. Po drugie − ustalić trzeba, na jakich warunkach chrześcijanin mówi o właściwym ujęciu swojego stosunku do społeczeństwa (które pewnie dawniej określono by sformułowaniem „ten świat”): czy chodzi o to, by upodobnić się do wymagań ducha czasów? A co począć, jeśli duchem czasów tego świata nie jest bynajmniej Duch Święty? To drugie ważne zagadnienie wstępne, które warto podjąć dla właściwego zrozumienia czwartego rozdziału mariańskich Konstytucji.


1. Soborowa rewolucja


Lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku zdominowane były w zagadnieniach społeczno-politycznych atmosferą konfrontacji między wyznawcami marksizmu a tymi, którzy odrzucali materializm historyczny jako podstawową wizję świata. Słowo „rewolucja” było na ustach wszystkich: jedni wypowiadali je z nabożną czcią jako zwiastuna jutrzenki wolności ludzkich społeczeństw. Inni wymawiali to słowo z obawą, gdyż zapowiadało chaos i totalne zniszczenie. Zwolennicy rewolucyjnych zmian sami siebie określali mianem „sił postępowych”, a swoich przeciwników − „siłami reakcyjnymi” lub „wstecznymi”.


Dlaczego warto przypomnieć na wstępie refleksji o Konstytucjach Zgromadzenia księży marianów te odległe dziś elementy kultury i mentalności lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych minionego stulecia? Otóż można się obawiać, że niektórzy aktywni uczestnicy kościelnego życia epoki Soboru Watykańskiego II i pierwszych lat posoborowych przejęli wzorce kultury tego świata do tego stopnia, że przenieśli je − często może bezrefleksyjnie − jako narzędzie interpretacji życia Kościoła katolickiego. Współczesny etap historii wspólnoty uczniów Jezusa Chrystusa zaczął być wtedy postrzegany jako radykalnie i dramatycznie podzielony na dwie części: etap przedsoborowy i okres posoborowy. Słowo „przedsoborowy” zaczęło dla niektórych teologów oznaczać coś z definicji złego, zacofanego, a może nawet reakcyjnego i wstecznego. Stąd ocena czyjeś postawy jako „przedsoborowej” brzmiała jeśli nie wprost jako obelga, to na pewno jako ciężki zarzut. Z kolei podkreślenie, że jakieś elementy życia (na przykład liturgia lub zwyczaje zakonne) są „posoborowe”, automatycznie oznaczało ich aprobatę i stosowną postępowość. Łatwo zauważyć tu mechanizmy mentalności rewolucyjnej przeniesione na teren Kościoła: choć zaczerpnięte z mentalności właściwej partiom dalekim od wiary, kształtowały sposób myślenia i język niektórych interpretatorów myśli soborowej.


A jednak zdecydowanie nie to ma się na myśli mówiąc prawdziwie po katolicku o soborowej odnowie Kościoła. W języku chrześcijańskim słowo „odnowa” oznacza nie rewolucyjne zerwanie z tradycją i podział historii na czas przed rewolucją i okres po niej. Słowo to wypowiedziane w Kościele opisuje raczej wysiłek powracania do źródeł. A źródła są te same dla wszystkich wieków chrześcijaństwa: najpierw księgi Biblii, zwłaszcza Nowego Testamentu z czterema Ewangeliami na czele; potem zaś teksty fundamentalne dla zgromadzeń i zakonów, w których przed wiekami lub dziesięcioleciami uchwycony został darowany przez Boga charyzmat założyciela i charyzmat zapoczątkowanej przez niego wspólnoty.


Określenie „soborowa rewolucja” jest jak najbardziej poprawne, ale pod warunkiem, że wzorca do jego zrozumienia nie czerpiemy z rozpolitykowanej atmosfery konfrontacji partyjnych lat sześćdziesiątych. Wzorzec ten pochodzi z Ewangelii Jezusa Chrystusa. To On przyniósł światu rewolucję nadejścia Królestwa, o którym jednak powiedział: „Królestwo moje nie jest z tego świata” (J 18,36).


Rewolucja, której Bóg oczekuje od Kościoła każdej epoki, a więc i naszych czasów, wymaga odwołania się do łacińskiej etymologii słowa revolutio. Ten łaciński termin mógł oznaczać ruch ciał niebieskich wokół punktu centralnego: w tym sensie chrześcijanie są jak najbardziej rewolucjonistami, gdyż ich podróż przez historię grawituje nieustannie ku centralnemu punktowi, którym jest nieodmiennie Jezus Chrystus. To samo łacińskie słowo revolutio mogło też oznaczać „ponowne czytanie” albo „rozwinięcie zwoju księgi”, by przypomnieć sobie jej orędzie. W tym znaczeniu chrześcijanie też oczywiście są rewolucyjni: powracają do Ewangelii o swoim Mistrzu i w tym celu rozwijają nieustannie zwój świętej księgi.


Do takiej więc rewolucji wzywał Sobór. Ma być ona wzorowana nie na partyjnych wzorcach rewolucjonistów, dla których czasy minione były godne jedynie odrzucenia według znanego hasła: „przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”. Pożądana w Kościele rewolucja zawsze odwołuje się do umiłowanej i cenionej Tradycji, ponieważ zawiera dwadzieścia wieków historii chrześcijańskiego uczniostwa.


2. Kto kogo?


Drugi, podobny problem łączy się już bardziej bezpośrednio z zagadnieniem poruszanym w mariańskich Konstytucjach w punktach 108-114, czyli ze stosunkiem członków Zgromadzenia do społeczeństwa. Wspomniana mentalność rewolucyjna (w specyficznie politycznym tego słowa znaczeniu) objawiała się też niekiedy w pewnych kręgach chrześcijańskich lękiem przed pozostaniem na pozycjach „nienowoczesnych’. Charakteryzowała ją obawa, że ktoś oceni chrześcijan jako ludzi „zacofanych”. Stąd soborowe postawienie zadania przemyślenia na nowo obecności Kościoła (a w tym i zgromadzeń zakonnych) w społeczeństwie jawiło się teologom pewnego typu jako oczywiste wezwanie do… asymilacji!


Miarą miało stać się już nie to, jakimi powinniśmy być jako chrześcijanie, ale jakimi trzeba się stać, aby nie odróżniać się zbytnio od reszty społeczeństwa w pogoni za nowoczesnością. Niekiedy więc soborowy program „rozumnego przystosowania do współczesnych warunków” zamieniony bywał na nierozumne dążenie do upodobnienia się za wszelką cenę do otaczającego świata. Był to program duchowego kameleona pragnącego za wszelką cenę nie utracić aprobaty piewców nowoczesności. Zamiast tego zyskał (oczywiście) jedynie wzgardliwe wzruszenie ramion: sól, która utraciła swój smak, kiedy minie atrakcja szokującej nowości, po krótkotrwałym wykorzystaniu w medialnej debacie nadaje się już tylko na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi.


Jeśli więc powtarzamy soborową frazę o „rozumnym przystosowaniu” to oczywiście pamiętając, że apel ten jest echem słów wypowiedzianych prawie dwadzieścia wieków wcześniej przez Apostoła. A słowa te brzmiały:


„A zatem proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe” (Rz 12, 1-2).


Prawdziwą miarą stosowności koniecznego, ewangelicznego przystosowania do szybko zmiennych warunków, w jakich znaleźliśmy się jako chrześcijanie, nie jest więc duch tego świata, ale raczej jest nią wola Boga objawiona w Piśmie świętym i w Tradycji Kościoła. Polityczni rewolucjoniści stawiali pytanie „Kto kogo?” − kto kogo zwycięży i kto ostatecznie przekształci społeczeństwo na swoją modłę? Na echo takiego pytania chrześcijaninowi nie wypada odpowiadać głosem kapitulacji: świat zmieni uczniów Chrystusa na swoje podobieństwo i dzięki temu staniemy się tacy jak wszyscy. Ewangelia wzywa nas przecież do dokładnie odwrotnego stawiania sprawy: znakiem prawdziwego uczniostwa jest odmienność od ducha tego świata.


Chrześcijańskie wartości, ewangeliczne kryteria, duchowa logika postępowania i Boże rachuby w ważeniu tego, co warto, a czego nie warto w życiu podejmować: oto wymagana przez Ewangelię odmienność w stosunku do tego świata. „Nie proszę, abyś ich zabrał ze świata, ale byś ich ustrzegł od złego. Oni nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata” (J 17, 15-16).


Obie postawy − zaangażowania w rewolucję Ewangelii oraz pielęgnowania ewangelicznej odrębności od tego świata − muszą zrównoważyć się w dobrze pojętym spotkaniu chrześcijanina ze społecznym otoczeniem, co w czasach powszechnej globalizacji oznacza zwykle również kontakt z ludźmi wobec chrześcijaństwa obojętnymi, a czasem nawet nastawionymi niechętnie. „Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat»” (J 16, 33).


Mając na oku te dwa uściślenia, z których jedno precyzuje prawdziwie chrześcijańskie pojęcie rewolucji, a drugie − autentycznie ewangeliczny stosunek do otaczającego świata, przejdźmy do rozważania konkretnych wskazań zawartych w Konstytucjach.


3. Zakonnik w kręgu zobowiązań


a. więzy rodzinne


Członek zgromadzenia marianów jest wezwany na pierwszym miejscu do codziennej miłości tych, których nazywa współbraćmi, a więc do członków swojego zgromadzenia. Jednak przecież gratia non destruit, sed perficit naturam. Dlatego naturalna miłość bazująca na więzach rodzinnego pochodzenia nie ma być przeciwstawiana duchowej miłości współbraci, ale raczej obie powinny zintegrować się w życiu osoby powołanej do drogi zakonnej. Z tego powodu „współbracia naturalną miłość krewnych, rodaków i samej ojczyzny niech starają się przekształcać na duchową” (K 108). Warto czytać te słowa w świetle sięgającej czasów biblijnych tradycji dotyczącej tej sprawy. Apostoł pisał w liście do Tymoteusza: „Jeśli kto nie dba o swoich, a zwłaszcza o domowników, wyparł się wiary i gorszy jest od niewierzącego” (1 Tm 5,8). Zobowiązania rodzinne i domowe nie zanikają po odkryciu powołania zakonnego, chociaż oczywiście przekształcają się stosownie do sposobu życia w zgromadzeniu. Św. Paweł wcześniej wyróżnił spośród dziesięciu przykazań jedno, mianowicie dotyczące rodziców: „Czcij ojca twego i matkę − jest to pierwsze przykazanie z obietnicą − aby ci było dobrze i abyś był długowieczny na ziemi” (Ef 6,2). „Pierwsze przykazanie z obietnicą” − słowa te wskazują na zależność Bożego błogosławieństwa nie tylko od podtrzymywania ale także pogłębiania naturalnych więzów rodzinnych (nawet jeśli by zdarzyło się, że nie będą równocześnie więzami wiary!).


b. szersze zobowiązania społeczne


Wiele wyważonej dbałości o właściwą postawę trzeba będzie przy dostosowaniu się do kolejnego zalecenia Konstytucji: „wobec miejscowego rządu, urzędów i osób piastujących władz, jeśli niczego niesprawiedliwego nie polecają, niech starają się być lojalni” (K 111). Niełatwo zachować tu stosowną miarę w najróżniejszych sytuacjach polityczno-społecznych zdarzających się w rozmaitych krajach i na odmiennych historycznych etapach. Można popaść w tej mierze w przesadę w jedną lub w drugą stronę. Można, po pierwsze, przylgnąć do władzy politycznej tylko dlatego, że dysponuje przydatną siłą, co wydaje się korzystne do realizowania celów Kościoła. Można jednak, z drugiej strony, kontestować władzę jedynie z tego powodu, że reprezentuje autorytet. Ścieżka między służalczością a anarchizmem jest wąska, jak to zwykle na chrześcijańskiej drodze bywa.


Trzeba więc sięgać nie tylko do słownej formuły, ale także wzorować się na wielowiekowym, praktycznym doświadczeniu Kościoła. Szlak ten zaczynali wskazywać przez dwudziestu wiekami Apostołowie: „Starajcie się dobrze czynić wobec wszystkich ludzi! Jeżeli to jest możliwe, o ile to od was zależy, żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi” (Rz 12, 17-18), pisał Apostoł Paweł, a Piotr dodawał: „Wszystkich szanujcie, braci miłujcie, Boga się bójcie, czcijcie króla!” (1 P 2, 17).


Obok tak rozumianych zobowiązań wobec społeczności państwowej, znajdują się w tekście Konstytucji również wskazania dotyczące zobowiązań bardziej powszednich: „pracowników zatrudnionych przy placówkach Zgromadzenia, niech odpowiednio i sprawiedliwie wynagradzają, życzliwie traktują, jak również niech troszczą się o ich dobro duchowe” (K 110), co brzmi jak echo apostolskich napomnień: „Nikomu nic winni nie bądźcie prócz miłości wzajemnej; kto bowiem miłuje bliźniego, wypełnił Prawo” (Rz 13,8). A troska, aby współbracia „pod każdym względem okazali się nienaganni i zasłużyli na szacunek i dobre imię u ludzi” (motywowana w Konstytucji wersetem ewangelicznym „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” − Mt 5,15) to nic innego jak wcielanie w życie hasła życia pierwotnego Kościoła: „Niech będzie znana wszystkim ludziom wasza wyrozumiała łagodność: Pan jest blisko!” (Flp 4, 4-5).



***


Postrzegając członka zgromadzenie w rozszerzających się kręgach zobowiązań − miłości naturalna rodziców i bliskich, przyjaźni, relacji ze współpracownikami, rodakami i ojczyzną, obecności w szerokiej społeczności politycznej − Konstytucje nie zapominają o tym, że właściwy stosunek do każdej z tych grup osób jest możliwy tylko przy dobrze uformowanej postawie wewnętrznej. Serce marianina ma charakteryzować się darem Chrystusowego pokoju promieniującego na otoczenie oraz darem Ducha Świętego. Na nic zdałoby się staranie o zewnętrzne formy, jeśli zabrakłoby pamięci o tym, że miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie to owoce Ducha: „przeciw takim cnotom nie ma Prawa” (por. Ga 5,22).



Przypisy

[1] KiD (Konstytucje i Dyrektorium Zgromadzenia Księży Marianów Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, Warszawa 1991), Wstęp, s. 36.



[2007]

Naukowcy bez Ewangelii? – przestroga dla świata


bp Andrzej Siemieniewski 
 
 
Naukowcy bez Ewangelii? – przestroga dla świata



„Jakie są korzenie nazizmu i komunizmu? […]
Odpowiedź jest jednoznaczna i prosta: dzieje się tak dlatego,
że odrzucono Boga jako Stwórcę […].
Odrzucono pojęcie «natury ludzkiej» jako «rzeczywistości»,
zastępując ją «wytworem myślenia dowolnie kształtowanym
i dowolnie zmienianym według okoliczności»”[1].


Termin New Age oznacza Nową Erę, zwaną też Erą Wodnika. Pojęcie to mieści w sobie bardzo różne style myślenia, wielokształtne ruchy i ugrupowania. Tym, co wspólne dla mozaiki tworzącej razem całość fenomenu New Age, jest przekonanie, że świat znalazł się obecnie w chwili przełomowej. Astrologiczna Era Ryb trwająca ostatnie dwa tysiące lat ukształtowana była przez dominujące w niej chrześcijaństwo. Nadchodząca zaś Era Wodnika ma według zwolenników idei New Age przynieść zasadniczą przemianę światopoglądu. Nowe myślenie miałoby powstać jako owoc połączenia zachodniej nauki i wschodniej duchowości. W chrześcijańskiej krytyce duchowości New Age wiele energii jak najsłuszniej poświęcono krytyce nadmiernego optymizmu w kwestii swobodnego łączenia duchowości Wschodu z duchowością chrześcijańską. Wydaje się jednak, że wciąż za mało uwagi poświęca się krytycznemu podejściu do światopoglądu naukowego, jeśli rozumieć pod tym pojęciem pogląd, iż nauki, zwłaszcza przyrodnicze, bez światła wiary i moralności chrześcijańskiej stanowią wystarczającą podstawę, by zapewnić ludzkości szczęśliwszą przyszłość. W niniejszym tekście chcemy zaproponować kilka myśli ilustrujących radykalną fałszywość takiego przekonania.


a. Ideologie totalitarne: dwie siostry


„Ideologie zła”[2] – tak nazwał Jan Paweł II łącznie komunizm i nazizm. Można je też nazwać ideologiami walki – odpowiednio: walki klas i walki ras. Obie te ideologie odwoływały się do nauk historycznych, tworząc syntezy mające nadać całościowy sens dziejom człowieka. Obie też inspirowały się chętnie tezami nauk przyrodniczych w formułowaniu praktycznych rozwiązań problemów społecznych. Rozwiązania te były nader często zbrodnicze, ale zbrodnie te nierzadko uzasadniano takim pojmowaniem nauki, które odcina się od prawa nadanego przez Boga, Stwórcę świata, i od uznawania nienaruszalnych, absolutnych praw moralnych.


Światopogląd wynikający z walki klas ujętej w schemacie marksizmu-leninizmu jego zwolennicy często nazywali „komunizmem naukowym”. Z równą słusznością można mówić w tym samym znaczeniu o „rasizmie naukowym”: wśród prekursorów i uczniów Adolfa Hitlera[3] znajdziemy to samo podejście do danych nauk przyrodniczych i do materiałów historycznych, zwłaszcza do wielkich syntez ujmujących ogólne kierunki przebiegu dziejów na przestrzeni tysięcy lat.


b. Niepokojące akcenty w ewolucjonizmie Darwina: hodowla człowieka


Ideolodzy i praktycy totalitaryzmu nazistowskiego posiłkowali się pewnymi elementami ewolucjonizmu darwinowskiego. Z całą pewnością nie stosowali darwinizmu wprost, jako teorii naukowej przejętej przez nich w całości, ale jednak zaczerpnęli z niego pewne idee.


W opublikowanej w 1871 roku książce O pochodzeniu człowieka Darwin jasno wyłożył swój pogląd: między człowiekiem a zwierzętami nie ma żadnej różnicy co do istoty, są tylko różnice co do stopnia rozwoju. W zwierzętach istnieją wszystkie cechy obecne w ludziach, także te dotyczące uczuć, moralności, a nawet religii, tyle tylko że w słabszym stopniu. Człowiek to zwierzę najlepiej przystosowane w walce o byt. Nawet sumienie to jedynie bardziej wyspecjalizowane uczucie, obecne w niższej formie wśród zwierząt.


Co do relacji między ludzkimi rasami sam Darwin zalecał raczej postęp moralny, polegający na pokojowej koegzystencji różnych ras ludzkich i różnych gatunków stworzeń na ziemi:


„W miarę jak człowiek cywilizuje się […], prosty rozum wskazuje, że powinien rozszerzać swe uczucia sympatii do wszystkich członków narodu”, by potem „rozszerzyć sympatię na wszystkie narody, a następnie i rasy ludzkie”, a „wreszcie dochodzimy do tego, że odczuwamy ją również wobec wszystkich tworów zwierzęcych”[4].


Ale stronniczy czytelnik jego dzieł niekoniecznie z przedstawionych przez Darwina danych i metod ich interpretowania musiał wyciągnąć te same wnioski. Sposób podejścia Darwina do problemu rasowego ludzkości ilustruje następujące zdanie wstępne: „zastosujmy prawidła klasyfikujące do ras ludzkich, trzymając się tej metody, jakiej by się trzymał przyrodnik, gdyby miał do czynienia z pierwszym lepszym zwierzęciem”[5].


Niektóre wnioski z zastosowania tej metody były następujące:


− przedstawiciele różnych ras „różnią się budową ciała i władzami umysłowymi”[6],


– znany powszechnie jest fakt, że „niektóre rasy [obecnie żyjące] zaledwie są w stanie policzyć do czterech, […] a pod względem władz umysłowych i towarzyskich instynktów musiał pierwotny człowiek niewiele się różnić od dzisiejszych najdzikszych plemion”[7],


− u ludów cywilizowanych obserwuje się „zwiększoną objętość mózgu z powodu większej działalności intelektualnej”, co wyraźnie zmieniło ich wygląd zewnętrzny w porównaniu z ludami dzikimi[8],


− „żadna z zewnętrznych różnic międzyrasowych nie przynosi specjalnej korzyści człowiekowi; wyjątek stanowią oczywiście intelektualne i moralne, czyli społeczne władze”[9], wskutek czego „stopień rozwoju umysłowego ważną odgrywa rolę w tych międzyrasowych zapasach”[10].


Darwin stawia pytania odnoszące się do historii wzlotów narodów i ras wyższych oraz możliwych przyczyn ich upadków: „Grecy starożytni pod względem inteligencji przewyższali wszystkie współczesne im ludy”; a jednak „dobór naturalny, działając omackiem”, sprawił, że mogli ulec „w międzynarodowej walce o byt”. Bardziej precyzyjny był w swoich odpowiedziach, gdy chodziło o rasową degenerację Hiszpanów: tu winowajcę łatwo było znaleźć i nazwać: „Któż wytłumaczy, dlaczego Hiszpania, która niegdyś przodowała cywilizacji, dzisiaj pozostaje tak daleko w tyle za innymi ludami europejskimi?”. Darwin znalazł takie wyjaśnienie: po prostu celibat i inkwizycja przetrzebiły „najbardziej postępową i najszlachetniejszą rasę” – dlatego trudno było mu zrozumieć, „w jaki sposób Europa postępować mogła wobec tych nieobliczalnych szkód zadawanych jej przez Kościół katolicki”[11].


Niekiedy rozważania te przybierają formę bardzo praktyczną, dotyczącą wprost znanych mu z sąsiedzkiego doświadczenia grup ludzkich. Darwin przytacza opinię jednego z badaczy na temat wyższości germańskich Saksończyków nad irlandzkimi Celtami:


„Lekkomyślny Irlandczyk, nieokrzesany i brudny, mnoży się jak królik, gdy tymczasem skromny, przezorny […], ambitny i przesadnie moralny Szkot […] pozostawia niewiele potomstwa”.


Jednak mimo tej przewagi rasowej Saksończycy z biegiem czasu zostaną zdominowani liczebnie:


„Jeśli niezamieszkałą wyspę zaludni tysiąc Celtów i tysiąc Saksończyków, to po dwunastu pokoleniach 5/6 ludności należeć będzie do rasy celtyckiej, ale 5/6 własności, władzy i inteligencji będzie po stronie owej pozostałej 1/6 ludności, należącej do rasy saksońskiej; w wieczystej i nieustannej walce o byt rasa niższa i mniej uprzywilejowana zwycięży liczebnie”[12].


Darwin zastanawia się też nad negatywnymi skutkami opieki nad chorymi i słabymi jednostkami:


„U narodów dzikich jednostki słabe, czy to umysłowo, czy też fizycznie, giną zwykle dość szybko, te zaś, które zostają, są zazwyczaj zdrowe i silne. Narody cywilizowane natomiast starają się wszelkimi siłami stawić przeszkodę temu procesowi naturalnej selekcji. Budujemy domy przytułku dla chorych, kalek i wariatów, ustanawiamy podatki na rzecz ubogich […], a lekarze nasi poświęcają całą swoją zręczność i wiedzę, aby najsłabsze istoty zachować jak najdłużej przy życiu […]. W taki sposób dajemy możność słabym członkom społeczeństwa do utrzymywania nadwątlonej swej rasy. Każdy, kto się przypatrywał sztucznej hodowli domowych zwierząt, przyzna, że metoda tego rodzaju, jaką kierujemy się w społeczeństwie, wywołałaby jak najszkodliwsze następstwa, gdyby ją zastosować do zwierząt”[13].


Wniosek, jaki sam Darwin wyciąga z tak przedstawionych przez niego faktów, jest raczej konserwatywny:


„Gdybyśmy umyślnie zaniedbywali słabych i ułomnych, to chociaż zyskalibyśmy niezawodnie na ulepszeniu rasy, stracilibyśmy jednak stokroć więcej na przytępieniu uczuć moralnych. Wypada więc bez szemrania znosić szkodliwe następstwa wynikające z protegowania istot słabych i wadliwie zbudowanych…”[14].


Podchodzenie do rodzaju ludzkiego tak jak do gatunków zwierząt w kwestii poprawiania rasy było w rodzinie Darwinów kontynuowane. W 1883 kuzyn Karola Darwina, Francis Galton, ukuł słowo „eugenika”, oznaczające poprawiane ludzkiej rasy przez selekcję w rozmnażaniu. Założył Laboratorium Eugeniki Narodowej (Laboratory for National Eugenics) na University College w Londynie. Naukowa eugenika według Galtona to studium czynników, które mogą poprawić albo pogorszyć rasową jakość fizyczną lub umysłową przyszłych pokoleń. Galton był skądinąd znakomitym specjalistą w dziedzinie swoich badań: ten wybitny umysł przyczynił się do systemu identyfikacji ludzi na podstawie odcisków palców oraz do uściślenia matematycznych metod w badaniach statystycznych. Jednocześnie używał sformułowań, które później znaleźliśmy powtórzone niemal dosłownie w pismach Hitlera:


„Gdyby choć jedną dwudziestą tych kosztów, które zużywa się na poprawianie rasy koni i bydła, zużyto na poprawianie rasy ludzkiej, jakie to mnóstwo geniuszy moglibyśmy stworzyć! Moglibyśmy wprowadzić proroków i arcykapłanów cywilizacji na świat, tak samo jak kojarzenie się w pary kretynów przymnaża idiotów. Mężczyźni i kobiety obecnych czasów w porównaniu z tymi, których mamy nadzieję wytworzyć, to jak uliczne kundle jakiegoś wschodniego miasta wobec przedstawicieli czystych ras”.


Galton odnosił swoje rozumowanie nie tylko do jednostek, ale i do całych narodów: „Słabe narody tego świata muszą z konieczności ustąpić szlachetniejszym odmianom ludzkości”. Nie były to rozważania tylko ogólnikowe i teoretyczne, ale przybierały bardziej praktyczne kształty:


„Co do siły, zręczności i innych cech fizycznych, Darwinowskie prawo naturalnej selekcji działa z niewzruszoną i bezlitosną surowością. Słabi giną w walce o życie; tylko jednostkom silniejszym i zdolniejszym dane jest przetrwać i przekazać swoje wrodzone zalety następnym pokoleniom. Czy podobne zasady działają co do charakteru moralnego? Myślę, że tak, i wskazywałem na to, mówiąc o Indianach amerykańskich”[15].


Kontynuował ten styl myślenia kierownik Katedry Eugeniki stworzonej przez Galtona na Uniwersytecie w Londynie, Karl Pearson: „Zależność postępu od przetrwania rasy lepiej przystosowanej, choć wydaje się straszna, nadaje walce o egzystencję rysów zbawczych: to jest ów ognisty tygiel, w którym wytapia się szlachetniejszy materiał”. Bez wojny, dowodził, „ludzkość nie zazna postępu, gdyż nie będzie hamulca dla płodności niższej odmiany ludzi, a niestrudzone prawo dziedziczenia nie będzie kontrolowane i prowadzone przez naturalną selekcję”. Swobodnie używał języka darwinowskiej ewolucji w odniesieniu do ludzkich ras:


„Historia wykazuje jedną, i tylko jedną drogę do wyższego stanu tworzenia cywilizacji, mianowicie walkę rasy z rasą i przetrwanie rasy fizycznie i umysłowo lepiej przystosowanej”[16].


Syn Charlesa Darwina, Leonard Darwin (1850-1943), prowadził do 1928 roku Towarzystwo Eugeniczne (Eugenics Society). Upowszechniano tam między innymi ideę o szkodliwości miłosierdzia, gdyż w ten sposób słabi i ubodzy mogą przetrwać i mnożyć się (warto zauważyć, że do tego samego wniosku dochodzili komuniści, choć inaczej motywując: miłosierdzie klasy wyzyskującej osłabiało świadomość klasową wykorzystywanego proletariatu). Towarzystwo proponowało zarówno eugenikę pozytywną (aby silni i przystosowani mieli więcej dzieci), jak i eugenikę negatywną (aby słabi i nieprzystosowani mieli mniej dzieci). Zauważono też, że często potrzebna będzie siła i przymus, by uratować ludzkość przed mnożeniem niepożądanych osobników, w związku z czym należy zastosować przymus wobec wszystkich, którzy mając potomstwo, zaszkodziliby przyszłym pokoleniom.


Na straży słabych i ułomnych jednostek stała moralność, jaką Karol Darwin przyswoił sobie dzięki chrześcijańskiemu wychowaniu, w ten sposób nie pozwalając na wyciągnięcie bardziej radykalnych wniosków z jego wizji możliwości doskonalenia ludzkości pod względem rasowym drogą doboru jednostek i narodów bardziej godnych pozostawienia potomstwa niż inni. Co jednak by się stało, gdyby ktoś miał inne poglądy na to, co właściwie oznacza wyrażenie „uczucia moralne” i dlaczego właściwie dla wyższych celów niektórych z tych uczuć by nieco nie przytępić?


c. Fryderyk Nietzsche: problem pasożytów i krwiopijców


Niecałe siedemnaście lat po wydaniu dzieła Darwina O pochodzeniu człowieka niemiecki filozof Fryderyk Nietzsche ogłosił swój program radykalnego przewartościowania wszystkich wartości.


„Niech zginą słabi i nieudatni: pierwsza teza naszej miłości człowieka. I należy im w tym jeszcze dopomóc. Co jest szkodliwsze niż jakikolwiek występek? Aktywne współcierpienie z wszystkimi nieudatnymi i słabymi – chrześcijaństwo…”[17].


Chociaż sam Nietzsche odżegnywał się od ewolucjonizmu, to jednak stawianie przez niego problemu przypominało pytanie o to, jak doskonalić rasę ludzką: „jaki typ człowieka należy wyhodować, jako istoty wyższej pod względem wartości, jako istoty godniejszej życia jako istoty pewniejszej przyszłości”[18]. To prawda, że specjaliści w zakresie filozofii prowadzą do dziś dyskusje nad potrzebą wysublimowanej interpretacji tych tekstów tak, by odnosiły się do spraw duchowych. Oraz wskazują, że myśl Nietzschego jest wielowątkowa i na każdy cytat głoszący jedną tezę, można znaleźć inny cytat głoszący coś wręcz przeciwnego. Dziś też wielu filozofów i teologów zaprasza do odczytania głębi myśli tego niemieckiego filozofa, który „tak wiele ma do powiedzenia także chrześcijaństwu”. Zapewne. Ale drukowane teksty czytają nie tylko profesorowie filozofii. Czytają je też nieco dosłowniej rozumiejący czytelnicy. A ci mogli się dowiedzieć dalej, co następuje:


– „Nie wywodzimy człowieka z «ducha», z «bóstwa», na powrót postawiliśmy go między zwierzętami”[19].


– „Niegdyś w świadomości człowieka widziano dowód jego wyższego pochodzenia. A my przeczymy, że można coś robić doskonale, dopóki można to robić w świadomy sposób […]; wyrzuty sumienia to czysto fikcyjny świat”[20].


– „Z najrozmaitszych kultur wyrastają pojedyncze egzemplarze, które rzeczywiście reprezentują typ wyższy: coś, co w porównaniu z ogółem ludzkości jest swego rodzaju nadczłowiekiem […]. Całe generacje nawet, plemiona, ludy mogą niekiedy przedstawiać tego rodzaju traf”[21].


– „Współcierpienie staje w poprzek prawa rozwoju, które jest prawem selekcji. Współcierpienie zachowuje przy życiu to, co dojrzało do zagłady, broni […] wszelkiego rodzaju nieudatnych tworów, które utrzymuje przy życiu”[22].


– „Prawa samozachowania i wzrostu nakazują, by każdy wynalazł swoją cnotę. Każdy naród zginie, jeśli swój obowiązek pomyli z pojęciem obowiązku w ogóle”. Dlatego fakt, że „silne rasy Europy północnej nie odrzuciły od siebie chrześcijańskiego Boga, nie przynosi [im] zaszczytu”[23].


Są winni tej sytuacji. Podobnie jak u innych myślicieli tego okresu − są to chrześcijanie. Ale nie sami:


„Żydzi w nieuleczalny sposób odwrócili kolejno religię, kult, moralność, historię, psychologię w przeciwieństwo ich naturalnej wartości. Żydzi zafałszowali ludzkość, a chrześcijaństwo jest ostateczną żydowską konsekwencją”[24].


U Nietzschego pojawia się interesujący wątek: pasożyta i krwiopijcy. Zapamiętajmy to, gdyż te dwa określenia zrobią niedługo zawrotną karierę w pewnej kryminalnej organizacji, która niestety zdobyła władzę o światowym zakresie. „Żydowscy kapłani dokonali cudownego dzieła fałszerstwa […]: kapłan, pasożytniczy typ człowieka, rozkwitający tylko kosztem wszelkich zdrowych tworów życia […], świątobliwy pasożyt”[25].


Pasożyt – jak to pasożyt – jest oczywiście także krwiopijcą: „chrześcijanin i anarchista, obaj niezdolni do działania innego niż zatruwanie, dewastowanie, wysysanie krwi. Chrześcijaństwo było wampirem Imperium Romanum”. Tak działało to „skryte robactwo”, które „zakradało się” i „wysysało”. Taki na przykład Apostoł Paweł: „ten Żyd, wieczny Żyd par excellence…”[26]. Imperium Romanum pod wpływem takich ludzi jak on zostało „zhańbione przez podstępnego, potajemnego, niewidzialnego, anemicznego wampira! Nie pokonane – jeno wyssane!”[27].


W obliczu chrześcijaństwa nie warto nawet podnosić argumentów: gdy Nietzsche widzi wyznawców tej wiary, czuje po prostu obrzydzenie: „nieprzyzwoitością jest dzisiaj być chrześcijaninem; i tu zaczyna się moja odraza”.


Nie tai oburzenia wobec wpływu, jaki wywarło chrześcijaństwo na świat starożytny: „brak mi słów, by wyrazić swe uczucia wobec czegoś tak potwornego”. Nic dziwnego, przecież „teolog, kapłan, papież kłamią […], kapłan, najniebezpieczniejszy pasożyt, jadowity pająk”[28]. A „czytając Biblię, jesteśmy wśród Żydów”. Co to znaczy? To mianowicie, że „fałszowanie słów i gestów jako sztuka nie są przypadkowością”. Są czymś więcej. „Tu wchodzi w grę rasa”. I nic dobrego z tego nie wynika. „Chrześcijaninem, tym ultima ratio kłamstwa […] jest Żyd. To nie tylko tradycja. To dziedzictwo”. Chrześcijaństwo stało się możliwe, gdyż „świat znał już, pokrewny rasowo, rodzaj manii wielkości, mianowicie żydowską manię wielkości […]. Chrześcijanin to nic innego jak Żyd «swobodniejszego» wyznania”[29].


Obu dość łatwo rozpoznać: co mają wspólnego „pierwsi chrześcijanie” i „polscy Żydzi”? – „Jedni i drudzy nie pachną przyjemnie”[30]. Z kimś, kto śmierdzi, nie ma potrzeby dyskutować, z „cuchnącą judaiką rabinizmu i zabobonu”[31]. Chyba że tak, jak dyskutował z nimi Piłat, „jedyna postać w całym Nowym Testamencie, której nie sposób nie darzyć czcią”. Szczególnie godne pochwały wydaje się Nietzschemu podejście do problemu żydowskiego: „Jeden Żyd mniej czy więcej – czy to ważne?”[32].


W traktacie przeciw chrześcijaństwu pojawia się też wątek narodowy: „Nie pojmuję, w jaki sposób Niemiec mógł kiedykolwiek odczuwać po chrześcijańsku”; „jeśli nie uporamy się z chrześcijaństwem, winni temu będą Niemcy”[33]. Są to na pewno inspirujące słowa, kiedy się je rozważa w intelektualnej atmosferze seminarium filologów albo błyskotliwych filozofów. Zmieniają jednak radykalnie swój charakter, kiedy staną się inspiracją masowego ruchu społeczno-politycznego. Trudno o tym nie myśleć, kiedy trzyma się w ręku wydane w Lipsku w 1930 roku dzieła Nietzschego. Kiedy wzrok pada na zgrabnie rymujące się słowa:


„Rom sank zur Hure und zur Huren-Bude;
Roms Caesar sank zum Vieh, Gott selbst – ward Jude!”[34].


W tamtych latach znaleźli się tacy, którzy od zacisza akademii woleli pracę w terenie. Tam inspirowali się poetyckimi wezwaniami Nietzschego w działaniu. I przygotowali całkiem praktyczne wskazania dla ludu.


d. Polityka jako biologia stosowana


Ocenianie wartości ras ludzkich na podstawie stanu gospodarczego zamieszkiwanych przez nie państw u końca XIX wieku nie było czymś całkiem odosobnionym: w 1899 Anglik o niemieckim obywatelstwie, Houston Stewart Chamberlain (1855-1927), opublikował książkę The Foundations of the Nineteenth Century. Szeroko opisywał rasowe uwarunkowania kultury: rasa teutońska miałaby być jej nosicielką:


„Wyraźnie to dziś widać: im mniej teutoński jest jakiś kraj, tym bardziej jest niecywilizowany. Kto w naszych czasach podróżuje z Londynu do Rzymu, przechodzi z mgły w słońce, ale jednocześnie od najbardziej wyrafinowanej cywilizacji i wysokiej kultury do półbarbarzyństwa: brudu, chamstwa, obłudy, biedy”[35].


Na przełomie XIX i XX wieku wielką popularnością cieszyły się „ludzkie ogrody zoologiczne” (Human Zoo). Np. Madison Grant, przewodniczący Nowojorskiego Stowarzyszenia Zoologicznego, do zoo w Nowym Jorku sprowadził Pigmeja z Kongo, imieniem Ota Bengs. Dla zilustrowania nauki Darwina umieszczono go w klatce z orangutanem i podpisano: „Brakujące ogniwo”.


Druga wojna światowa i niesłychane zbrodnie Hitlera i jego popleczników przedstawiane są często jako wynik irracjonalnego obłędu. Tymczasem nie da się zrozumieć popularności idei nazistów wśród Niemców bez zwrócenia uwagi na sposób argumentowania, który pomógł w przekonaniu milionów zwyczajnych ludzi do konieczności zbrodni. Bynajmniej nie był to wynik irracjonalnych tylko fascynacji osobą Führera albo mieszanki propagandy z bezpośrednim terrorem. „W latach 1945-49 [czyli już po II wojnie światowej] większość Niemców wierzyła, że «nazizm był dobrym pomysłem, tylko źle wprowadzonym w życie». W listopadzie 1946 37% Niemców uważało, że «eksterminacja Żydów, Polaków i innych nie-Aryjczyków była niezbędna dla bezpieczeństwa Niemców»”[36]. Pogląd ten zakorzenił się w szerokich warstwach niemieckiego społeczeństwa na tyle, że przetrwał klęskę militarną i pierwsze lata obcej administracji. Dlaczego? Gdyż częścią argumentacji nazistów było odwoływanie się do poglądów rekomendowanych jako naukowe, reprezentowanych przez naukowców, często wybitnych specjalistów w swoich dziedzinach, przy absolutnym odseparowaniu wniosków naukowych od wymagań moralności obowiązującej przecież w każdej sytuacji.


Idea nierównej wartości ras ludzkich, zapewne zawsze w historii po cichu kultywowana przez co bardziej prymitywne jednostki, zyskała od połowy XIX wieku poparcie autorytetów. Zaczęło się od autorytetów literackich: francuski pisarz Arthur Count de Gobineau (1816-1882) opublikował w latach 1853-1855 książkę Essai sur l’inégalité des races humaines (Esej o nierówności ras ludzkich). Pewne jej fragmenty wpłynęły nieoczekiwanie na historię: znalazły się po siedemdziesięciu latach w książce Mein Kampf Adolfa Hitlera. De Gobineau wywodził, że jasnowłosa arystokracja aryjska była zawsze elitą Europy, ale straciła swoją moc przez mieszane małżeństwa, co doprowadziło do upadku tej „szlachetnej rasy”.


Choć w jego pojęciu rasa teutońska obejmowała wszystkich mieszkańców północnej Europy, to jednak uważał, że Niemcy są najczystszą odmianą aryjską: „Tylko Niemców można uważać za spadkobierców Teutonów w linii prostej”, choć również „nieniemiecka północ Europy jest prawie czysto teutońska”[37].


Problematyka naukowa poprawiania jakości ludzkiej rasy nurtowała Niemców na tyle, że w Niemczech w 1904 roku dr Alfred Ploetz założył czasopismo specjalistyczne „Archiv für Rassen- und Gesellschaftsbiologie”, poruszające tematy biologii rasowej. W roku 1905 z kolei A. Ploetz wraz z innym specjalistą, dr. Ernstem Rüdinem, założyli Towarzystwo Higieny Rasowej (Gesellschaft für Rassehygiene). Jego celem było wprowadzenie w Niemczech akademickich badań nad higieną rasową. Towarzystwo to odegrało znaczną rolę w formowaniu ustawodawstwa III Rzeszy.


Honorowym członkiem towarzystwa był słynny zoolog Ernst Haeckel (1834-1919), który upowszechnił w Niemczech prace Karola Darwina, zwracając szczególną uwagę na wykorzystania teorii pochodzenia gatunków także w odniesieniu do człowieka. Był on profesorem anatomii porównawczej. Politykę nazywał „biologią stosowaną”.


Dr Ploetz, zafascynowany od młodości pracami Karola Darwina i Ernsta Haeckela, przestrzegał przed zaburzeniem procesu naturalnej selekcji poprzez programy pomocy słabym i chorym. Proponował, by lekarze przy narodzeniu zabijali morfiną dzieci nierokujące nadziei na zdrowe życie. W roku 1936 został mianowany przez Adolfa Hitlera profesorem, a w 1937 – wstąpił do partii nazistowskiej (NSDAP).


Ernst Rüdin był wybitnym naukowcem: profesorem psychiatrii na Uniwersytecie Monachijskim, dyrektorem Instytutu Genealogiczno-Demograficznego im. Cesarza Wilhelma (Kaiser-Wilhelm-Institut für Genealogie und Demographie) oraz dyrektorem Instytutu Psychiatrycznego im. Cesarza Wilhelma (Kaiser-Wilhelm-Institut für Psychiatrie).


W 1920 roku niemiecki psychiatra, prof. dr Alfred Hoche, oraz prawnik, prof. dr Karl Binding, wydali 62-stronicową broszurę Prawo do niszczenia życia niewartego życia[38].


Wyodrębnili kilkanaście grup ludzi, którzy według nich nie mieli prawa do życia, np. chorzy ciężko i nieuleczalnie. Ich wątpliwą zasługą jest upowszechnienie terminu „życie niewarte życia”. Zdjęcie doktora Hochego można obejrzeć w Internecie: troskliwe i dobrotliwe spojrzenie zza profesorskich okularów[39].


Urząd Polityki Rasowej NSDAP III Rzeszy Adolfa Hitlera przy końcu lat trzydziestych nawołuje: „Sześćdziesiąt tysięcy marek kosztuje społeczeństwo utrzymanie chronicznie chorego w ciągu jego życia − towarzysze, to także wasze pieniądze!”. Przecież te pieniądze powinny służyć zdrowym!


Raz uruchomione prawo wskazywania grup ludzi, którzy nie mają prawa do życia, doprowadziło do logicznej konsekwencji: jeśli pewien naród ma najwyższe na świecie osiągnięcia cywilizacji, to jakie prawo do życia mają inne narody?


Aby zaobserwować, jak środowiska akademickie – nawet jeśli hołdowały pseudonauce – wpłynęła na losy świata, przejdźmy do cytatów z Mein Kampf Adolfa Hitlera:


„Narodowa filozofia życia, która oprze państwo na idei rasowej, musi w końcu doprowadzić do skutku szlachetną epokę, w której człowiek nie będzie zwracał uwagi tylko na hodowlę i wychowanie rasowych psów, koni i kotów, ale starać się będzie o poprawienie gatunkowe samej ludzkiej rasy”[40].


A oto obszerniejsze uzasadnienie tych poglądów, odwołujące się chętnie do argumentów zaczerpniętych z popularnej interpretacji danych naukowych. Adolf Hitler zaczyna od prezentacji szerszego tła swoich poglądów:


„Wszyscy ludzie bez wyjątku wędrują po ogrodzie natury; wyobrażają sobie, że wiedzą praktycznie wszystko, a jednak z niewielu wyjątkami mijają jedną z najbardziej oczywistych zasad ze wszystkich praw natury: wewnętrznej selekcji gatunków wszystkich istot żyjących na ziemi”[41].


Zgodnie z duchem epoki podchodzi do zagadnienia praktycznie i bez sentymentów:


„Każda krzyżówka dwóch bytów na nie tym samym poziomie da w wyniku średnią poziomu dwóch rodziców”. Dlatego „silniejszy musi dominować, a nie łączyć się ze słabszym, poświęcając w ten sposób swoją wielkość. Tylko urodzony słabeusz może postrzegać to jako coś okrutnego, ale w końcu to tylko słaby i ograniczony człowiek – bo przecież gdyby to prawo nie zatriumfowało, to nie można by sobie wyobrazić żadnego wyższego rozwoju istot żywych”[42].


Świetlana przyszłość ludzkości wymagała tylko konsekwencji i determinacji:


„Nasze obecne pokolenie słabeuszy będzie oczywiście protestować przeciwko takiej polityce, lamentować i ubolewać nad nią jako na naruszenie najświętszych praw ludzkich. Ale jest tylko jedno prawo, które jest święte, a jest ono równocześnie najświętszym obowiązkiem. Tym prawem i zobowiązaniem jest strzec rasowej czystości krwi, tak aby zachować najlepsze typy ludzkich istot i w ten sposób umożliwić bardziej szlachetny rozwój samej ludzkości”[43].


Należy pamiętać, że dla Hitlera słowo „krew” znaczyło mniej więcej tyle, co dziś „pula genetyczna”, czyli zasób cech dziedziczonych z pokolenia na pokolenie.


Za przykładem tendencji spotykanych częściej, jak widzieliśmy, w XIX wieku Hitler dość swobodnie przechodzi od problematyki zwierząt do analogicznych zjawisk obserwowanych w świecie ludzi: „Konsekwencją rasowej czystości, obowiązującej powszechnie w naturze, jest wyraźne oddzielenie różnych ras”. Wynika z tego, że „lis jest zawsze lisem, a gęś – gęsią”. Co więcej, „nigdy nie spotka się lisa, który w swojej wewnętrznej naturze okazywałby humanitarne tendencje wobec gęsi”[44].


Nawiązania do ewolucyjnej teorii walki gatunków o byt są miejscami w Mein Kampf bardzo wyraźne:


„Natura spogląda spokojnie, a nawet z satysfakcją. W walce o chleb codzienny wszyscy słabi i chorowici lub mniej zdecydowani padają, podczas gdy walka osobników męskich o osobniki żeńskie daje im prawo lub sposobność do przetrwania tylko najzdrowszych. A walka zawsze oznacza poprawę zdrowia gatunku, jego siły przetrwania i dlatego przyczynia się do jego wyższego rozwoju”[45].


Rozważanie problemu w perspektywie historii ewolucyjnej po prostu rzuca się w oczy:


„Natura nie pragnie łączenia się słabszych osobników z silniejszymi, gdyż całe dzieło wyhodowania rasy, co trwało może setki tysięcy lat, zostałoby zrujnowane za jednym zamachem”[46].


Niektóre przykłady podawane przez Hitlera są identyczne z tymi, które można znaleźć w dziełach dziewiętnastowiecznych ewolucjonistów:


„Germański mieszkaniec kontynentu amerykańskiego, którzy pozostali rasowo czyści i niezmieszani, wyrósł na pana tego kontynentu; pozostanie nim tak długo, jak długo nie padnie ofiarą skażenia krwi”[47].


Argumenty Hitlera wciąż powracają do rozumu i do natury: „Kiedy człowiek zbuntuje się przeciw żelaznej logice natury, wówczas wejdzie w konflikt z zasadami, którym on sam zawdzięcza swoje istnienie jako człowiek”[48]. Ludziom, którzy mieliby ochotę argumentować, że natura to nie wszystko, Hitler odpowiada: „Człowiek nigdy jeszcze nie przezwyciężył natury w niczym, […] wzrósł na podstawie znajomości różnych praw i tajemnic natury, by stać się panem innych stworzeń, którym takiej wiedzy brak”[49].


Dalej w obronie swoich tez przed dyskutantami, którzy „odwołują się do emocji, nie do ścisłej prawdy naukowej”, pisze: „takie idee nie mają nic wspólnego z chłodną logiką, ale są tylko wynikiem uczuć, koncepcji etycznych itd.”[50]. Tymczasem jednak „ludzie zawdzięczają swoją wyższą egzystencję nie ideom kilku zwariowanych ideologów, ale wiedzy i ścisłemu zastosowaniu surowych i bezlitosnych praw natury” – to właśnie daje „prawo do zwycięstwa najlepszych i najsilniejszych w tym świecie”[51].


Które to rasy są owymi najlepszymi i najsilniejszymi? „Próżne byłoby dyskutowanie, które rasy były początkowymi przedstawicielami ludzkiej kultury i dlatego też prawdziwymi założycielami tego, co wyrażamy słowem «ludzkość»”[52]. Ważne są nie tyle dywagacje ginące w pomroce dziejów, co praktyczny punkt widzenia: „Prościej podnieść to zagadnienie w odniesieniu do czasów obecnych, a nasunie się wtedy łatwa i jasna odpowiedź: wszelka ludzka kultura, osiągnięcia sztuki, nauki i techniki, które widzimy dziś przed sobą, są prawie bez wyjątku produktem Aryjczyka: on jest Prometeuszem ludzkości, od którego zawsze wychodziła boska iskra geniuszu, zawsze na nowo zapalając ogień wiedzy”[53].


Jeśli historia ludów aryjskich miała nie tylko wzloty, ale i upadki, to tylko dlatego, że „mieszanie krwi i wynikający z tego spadek poziomu rasowego był jedyną przyczyną wymierania starych kultur”[54].


I tu Hitler dochodził wreszcie do swojej nieskrywanej pasji: „Największym przeciwieństwem Aryjczyka jest Żyd”[55]. Pojawia się tu obficie znany z wcześniejszych tyrad Nietzschego wątek pasożyta, wampira i krwiopijcy: wszystkie te trzy określenia niemieckiego filozofa powracają – ale teraz owym pasożytem i wampirem jest już zdecydowanie przedstawiciel rasy żydowskiej: „jest on zawsze pasożytem w ciele innych narodów”[56].


Ale czy nie-Żydzi mogą czuć się bezpieczni? Z całą pewnością nie! Oto w poszukiwaniu przestrzeni życiowej wzrok Führera kieruje się na Wschód:


„Ruch narodowo-socjalistyczny musi dążyć do wyeliminowania braku proporcji między naszą populacją a naszym obszarem […]; musi być świadomy, że na nas, jako na strażnikach najwyższych ideałów humanistycznych na ziemi, spoczywa najwyższe zobowiązanie, a im bardziej ruch dążyć będzie do wzbudzenia w narodzie niemieckim świadomości rasowej − aby tak jak dba o rasową hodowlę psów, koni i kotów, miał też miłosierdzie dla czystości własnej krwi − tym bardziej zdolny będzie spełnić swoją misję. […]


Muszę tu mocno zaatakować tych ludowych gryzipiórków, którzy podniosą rwetes wobec przejmowania [nowych] obszarów jako «łamanie świętych praw ludzkich» […].


To nie w kolonialnym przejmowaniu obszarów mamy szukać rozwiązania problemu, ale jedynie w zdobywaniu nowych terytoriów w celu ich zasiedlenia, co poszerzy obszar macierzy i nie tylko utrzyma osadników w bezpośredniej łączności z krajem pochodzenia, ale zabezpieczy dla całości terytoriów te zdobycze, które leżą w sile jedności […].


Jeśli mówimy o terytoriach w dzisiejszej Europie, to możemy mieć na myśli tylko Rosję i wasalne państwa na jej granicach”[57].


Innym wyznawcą idei Lebensarumu (koniecznej dla narodu niemieckiego przestrzeni życiowej), antysemityzmu i przekonania o wyższości rasy aryjskiej był Alfred Rosenberg, wpływowy dygnitarz hitlerowskiego reżimu:


„Kościelny Jahwe jest dziś tak martwy, jak Wotan 1500 lat temu. Duch nordycki doszedł do świadomości filozoficznej w Immanuelu Kancie, którego główne dzieło polega na ostatecznym rozdzieleniu struktur religii i nauki. Religia ma coś wspólnego tylko z «królestwem Bożym w nas», prawdziwa nauka zaś – tylko z mechaniką, fizyką, chemią, biologią. To krytyczne rozdzielnie oznacza, że po jego wprowadzeniu zaistniał pierwszy warunek właściwej kultury nordyckiej, a oznacza to jednocześnie przezwyciężenie pewnych syryjsko-żydowskich dogmatów”[58].


Owo tajemnicze określenie: „syryjsko-żydowskie dogmaty” – u Rosenberga oznacza oczywiście chrześcijaństwo.


Hitler miał jasną wizję, czego zamierza dokonać, i w zakończeniu Mein Kampf napisał:


„Narodowo-Socjalistyczna Niemiecka Partia Robotnicza (NSDAP) […] staje się coraz bardziej świadoma istoty swojej walki, czuje, że jest najczystszym wcieleniem wartości rasy i osobowości […]; z niemal matematyczną pewnością pewnego dnia wyłoni się zwycięska ze swoich walk. Tak samo Niemcy muszą nieuchronnie zdobyć swoją prawowitą pozycję na ziemi, jeśli będą prowadzone i organizowane według tych właśnie zasad. Państwo, które w tym czasie rasowego zatrucia wykazuje troske o swoje najlepsze elementy rasowe, musi pewnego dnia zostać panem ziemi”.


I mimo niespełnienia tych marzeń, w swoim testamencie wyznaje:


„Umieram z sercem szczęśliwym, świadomy niezmierzonych dokonań i osiągnięć naszych żołnierzy oraz młodzieży, która nosi moje imię”[59].


Ciekawe, że jego dobre samopoczucie podziela Joseph Goebbels, nazistowski minister propagandy: „[Należy] stać wobec losu z czystym sumieniem i czystymi rękami, znieść wszelkie cierpienie i wszelką próbę, nigdy nawet nie myśleć o niewierności wobec historycznej misji”[60]; oraz inni zbrodniarze hitlerowscy oskarżeni w Norymberdze: „zawsze działałem zgodnie z moim sumieniem”; „oczekuję waszego osądu z czystym sumieniem”; „moje intencje i moje sumienie są czyste”[61].


e. Nieludzki humanizm


Jaką przestrogę możemy wyczytać z historii XX wieku? Powstały wiek wcześniej prąd umysłowy, nazwany przez Henri de Lubaca ateizmem humanistycznym, za swój cel przyjął wyzwolenie człowieka. W imię godności człowieka zrujnował podstawy judeo-chrześcijańskiej moralności. Oparcie w Bogu tych wielkich religii bojownicy o humanizm brali za pęta niewoli. Zanegowanie praw Bożych doprowadziło do oddzielenia etyki od nauki. Zgubny ten proces w całą wyrazistością obnażył słabość etyki świeckiej. Jeżeli nie ma prawa Bożego jako kryterium ludzkiego postępowania, tam nie ma właściwe żadnego kryterium i do głosu mogą dojść najbardziej dzikie i prymitywne instynkty ludzkie. Nawet autorytet nauki nie uchroni ludzkości od śmiercionośnych skutków ateizmu humanistycznego, mimo jego szczytnych haseł ideologia bez Boga staje się ideologią nieludzką, antyhumanistyczną.


Jak pokazała historia XX wieku, środowiska naukowe – mniemając, że działają dla dobra człowieka – dostarczyły haseł dwóm największym totalitaryzmom: nazizmowi i komunizmowi. Co znamienne, oba szczyciły się w swoim mniemaniu rodowodem naukowym: marksizm chlubił się materializmem naukowym, nazizm zaś – naukowym rasizmem.


Summary


In the Catholic approach to the New Age phenomenon one observes tendency to focus the critics on the religious aspect of this new spiritual movement, especially when taken from Eastern religions. Yet the elements based on contemporary science are as important to the New Agers as the typically religious ones. Therefore it seems important to stress the fact that science deprived of the guiding light of faith and morality can easily be misled and thus can serve not so much the human welfare as rather interests of totalitarian regimes.


A historical example is here reflected upon: science in service of Adolf Hitler’s regime. The philosophical aspect is added, namely how the Nietzsche’s philosophy was used to serve the nazi purposes in cooperation with both the high technology and medicine together with eugenics.



Przypisy

[1] Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość, Kraków 2005, s. 20.
[2] Tamże.
[3] J. Cornwell, Hitler’s Scientists: Science, War and the Devil’s Pact, New York 2003.
[4] K. Darwin, O pochodzeniu człowieka, Warszawa (b.r.), s. 156.
[5] Tamże, s. 224.
[6] Tamże, s. 225.
[7] Tamże, s. 242.
[8] Tamże, s. 266.
[9] Tamże, s. 267.
[10] Tamże, s. 246.
[11] Tamże, s. 187.
[12] Tamże, s. 182.
[13] Tamże, s. 176.
[14] Tamże, s. 176.
[15] F. Galton, Hereditary Character and Talent, cz. 1 i 2, „MacMillan’s Magazine” t. 11, XI 1864 oraz IV 1865, s. 157-166, 318-327, [za:] http://www.eugenics-watch.com/roots/chap02.html (19 IV 2006).
[16] http://www.eugenics-watch.com/roots/chap09.html (19 IV 2006).
[17] F. Nietzsche, Antychrześcijanin, Kraków 1999, 2.
[18] Tamże, 3.
[19] Tamże, 14.
[20] Por. tamże, 14-15.
[21] Tamże, 4.
[22] Tamże, 7.
[23] Por. tamże, 11 i 19.
[24] Por. tamże, 24.
[25] Por. tamże, 26.
[26] Por. tamże, 58.
[27] Por. tamże, 59.
[28] Por. tamże, 38.
[29] Por. tamże, 44.
[30] Por. tamże, 46.
[31] Por. tamże, 26.
[32] Por. tamże, 56.
[33] Por. tamże, 60-61.
[34] W tłum. Wacława Berenta: „Rzym dziewką, i dziewek zamtuzem się zdał, Rzymu Cezar bydlęciem, Bóg – Żydem się stał!”; F. Nietzsche, Also sprach Zarathustra, IV, 1, Leipzig 1930, s. 504.
[35] H.S. Chamberlain, The Foundations of the Nineteenth Century, wyd. John Lane, „The Bodley Head”, 1912, IX, A, s. 188.
[36] A. Leszczeński, 60 lat nowej Europy, „Gazeta Wyborcza” z 18-19 III 2006, s. 24.
[37] H.S. Chamberlain, The Foundations of the Nineteenth Century, dz. cyt., s. 231.
[38] Die Freigabe der Vernichtung lebensunwerten Lebens, Verlag von Felix Meiner, Leipzig 1920.
[39] http://www.olokaustos.org/argomenti/eutanasia/eutanasia1.htm (2005).
[40] A. Hitler, Mein Kampf, II, II, tłumaczenie własne z angielskiego, [za:] http://www.crusader.net/texts/mk (2005).
[41] Tamże, I, XI.
[42] Tamże.
[43] Tamże, II, II.
[44] Tamże, I, XI.
[45] Tamże.
[46] Tamże.
[47] Tamże.
[48] Tamże.
[49] Tamże.
[50] Tamże.
[51] Tamże.
[52] Tamże.
[53] Tamże.
[54] Tamże.
[55] Tamże.
[56] Tamże.
[57] Tamże, II, II.
[58] A. Rosenberg, Der Mythus des 20. Jahrhunderts, I, I, 135, [za:] http://www.ety.com/berlin/mythus00.htm (2005).
[59] Ich sterbe mit freudigem Herzen (testament polityczny Adolfa Hitlera), Berlin, 29 IV 1945, [za:] http://www.ess.uwe.ac.uk/documents/poltest.htm (2005).
[60] Ang. „with a pure conscience and clean hands”, Mowa Goebbelsa na 56. urodziny Hitlera (20 IV 1945), [za:] http://www.calvin.edu/academic/cas/gpa/unser45.htm (2005).
[61] Karl Doenitz: „I […] have acted according to my conscience”; Julius Streicher : „I look forward […] with a good conscience”; Fritz Sauckel: „My intentions and conscience are clean”, [za:] http://www.yale.edu/lawweb/avalon/imt/proc/08-31-46.htm (2005).



[2007]