bp Andrzej Siemieniewski
Nie każda medytacja jest chrześcijańska
Medytować: ale jak?
a. Czy chrześcijanin może medytować?
Wydawałoby się, że nic bardziej naturalnego dla chrześcijanina, jak codzienna medytacja. Czyż nie czytamy w Piśmie świętym, że człowiek sprawiedliwy rozmyśla nad Prawem Pańskim dniem i nocą? Polskie "rozmyślanie" to w wersji łacińskiej nic innego jak medytacja właśnie (meditatur). Czyż św. Ignacy nie nazwał decydujących momentów swojej metody rekolekcyjnej medytacjami (meditación)? Prefekt Kongregacji Nauki Wiary, kard. J. Ratzinger, napisał kiedyś nawet cały dokument zatytułowany O niektórych aspektach medytacji chrześcijańskiej.
A jednak niedawno natknąłem się w internetowych materiałach na tekst pod przedziwnym tytułem: Czy katolik może medytować? Jak wytłumaczyć fakt, że komuś przyszedł do głowy taki niecodzienny tytuł? Jak doszło do tak głębokiego chaosu pojęciowego, w którym można zadać tego typu pytanie, które byłoby przecież kompletnie niezrozumiałe dla chrześcijan poprzednich pokoleń? Co takiego dzieje się we współczesnym Kościele, co mogłoby usprawiedliwić pojawienie się tak fundamentalnego nieporozumienia?
b. "duchowy" buddyzm i "nie-duchowe" chrześcijaństwo
Sięgnijmy do lat '60 i '70 dwudziestego wieku. Nastała wtedy moda na duchowość czerpaną pełnymi garściami z religii Wschodu. To, co chrześcijańskie wydawało się powierzchowne, skostniałe i trącące myszką. Jeśli jednak zostało przedstawione w terminologii hinduizmu i buddyzmu, natychmiast zyskiwało uznanie. Tomasz Merton pisał wtedy w swojej książce Zen i ptaki żądzy: „nauka buddyzmu może przynosić to samo wyzwolenie, jakie odnajdujemy w Dobrej Nowinie o Odkupieniu, Darze Ducha i Nowym Stworzeniu”. Zapowiedź, że przyjęcie nauk buddyzmu przynosi ten sam skutek, co kerygmat apostolski, stanowiło istotną rewolucję w poszukiwaniu pierwotnego ducha chrześcijańskiego. Nadzieję na odnowę chrześcijaństwa przez sięganie po doświadczenie buddyjskie wyrażał Merton na przykład w takich słowach: „możliwe, że zen po adaptacji da się wykorzystać dla oczyszczenia atmosfery jałowego ascetyzmu; zen wart jest tego, byśmy choć na chwilę odetchnęli jego rześką i przyprawiającą o zawrót głowy atmosferą”. Przypomnijmy, że autor tych słów był trapistą, a więc miał iść ścieżką biblijnego powołania kontemplacyjnego dla dobra powierzonego mu przez Chrystusa Ludu Bożego, drogą medytacji Bożego Słowa. Pod koniec życia zaczął iść drogą inną.
Czy zafascynowanie się Mertona nową religią, buddyzmem, obyło się bez ponoszenia duchowych kosztów? Trzeba odpowiedzieć wyraźnie: koszty były, i to wysokie. Merton dokonał takiej reinterpretacji wielu fragmentów biblijnych, że często dochodziło do pozbawienia tych tekstów fundamentalnego chrześcijańskiego znaczenia. Tłem Biblii jest przecież nieodmiennie personalizm dialogiczny: człowiek stoi wobec Innego, Który wychodzi mu naprzeciw, podejmuje z nim zbawczy dialog i Który mu się sam udziela w relacji oblubieńczej. W interpretacji Mertona fragmenty te przemieniają się jednak w opis duchowego doświadczenia, w którym obecność Innego, konkretnej Osoby stojącej naprzeciw człowieka, staje się po prostu zbędna.
Czytamy na przykład u tego amerykańskiego trapisty: „Z chwilą przełamania ograniczeń religii strukturalnej i kulturowej możliwe stają się «narodziny w Duchu» czy właśnie intelektualne przebudzenie w niezróżnicowanej pustce, gdzie wszystko jest bierną aktywnością, nazwaną przez Chińczyków wu-wei, a przez Nowy Testament «wolnością dzieci Bożych»”. Uważny czytelnik Biblii musi jednak przyznać, że dla Apostołów „intelektualne przebudzenie w niezróżnicowanej pustce” byłoby koszmarem, a nie jutrzenką duchowej swobody. Apostołowie, św. Piotr czy św. Paweł, po przebudzeniu rozglądaliby się, szukając Ojca naszego Pana, Jezusa Chrystusa, Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba — i bynajmniej nie byliby uszczęśliwieni, że zamiast tego dano im „niezróżnicowaną pustkę”. Dla medytującej codziennie św. Małgorzaty Marii Alacoque, dla oddającej się codziennej medytacji świętej siostry Faustyny oraz milionów ich poprzedników i następców zastąpienie Bożej Osoby anonimową rzeczywistością duchową 'bez oblicza' byłoby równoznaczne z zanegowaniem sensu ich wiary. Powoli więc wyłania się nam przed oczami prawdziwy problem: nie chodzi o to, czy mamy medytować. Tu odpowiedź jest jasna: oczywiście tak! Pytanie brzmi inaczej: czy każda metoda medytacji prowadzi nas do celu, jakim jest poznanie Jezusa, a przez Niego - uzyskanie śmiałego przystępu do Boga Ojca?
c. medytacja: czy na pewno chrześcijańska?
Inny przykład to tak zwana 'medytacja chrześcijańska' proponowana przez Światową Wspólnotę Medytacji Chrześcijańskiej (World Community for Christian Meditation - czyli WCCM). Obok wielu cennych intuicji i wartościowych przemyśleń, WCCM przekazuje jednak pewną nadzwyczaj wątpliwą tezę. Otóż zaczerpniętą z hinduizmu tradycję medytacji za pomocą mantry uważa za (oczywistą i niepodlegającą dyskusji) kontynuację medytacyjnej Tradycji chrześcijańskiego Wschodu oraz mistycznego Kościoła zachodniego. Warto prześledzić to na przykładzie.
Koordynator grup tak rozumianej medytacji mantrycznej w kanadyjskim Québecu krytyczny głos w dyskusji na temat metody propagowanej przez WCCM nazywa „krytycznymi uwagami pod adresem medytacji chrześcijańskiej”. Opinię, że metoda propagowana przez WCCM to praktyka hinduistyczna przeszczepiona na grunt chrześcijański, komentuje następująco: „medytacja chrześcijańska byłaby tylko zakamuflowaną medytacją hinduistyczną”. Wydaje się więc, że wybranie nazwy „medytacja chrześcijańska” na określenie omawianej tu praktyki wybitnie utrudnia jakikolwiek racjonalny dialog na ten temat. Przecież krytyk nie chciał powiedzieć, że medytacja chrześcijańska jako taka ma jakieś związki z hinduizmem, ale że ta konkretna metoda medytacji mantrycznej, niewłaściwie zwana przez jej zwolenników „medytacją chrześcijańską”, jest przedmiotem debaty teologicznej. To dojść jasny dowód, do jakiego pojęciowego chaosu może doprowadzić brak dyscypliny w używaniu nazw i pojęć.
Niekiedy prowadzi to zresztą do wprost humorystycznych efektów: kiedyś moje własne rozważania na temat zasadności metody WCCM spotkały się z jak najpoważniejszym zarzutem publicysty: „autor boi się słowa medytacja” i dlatego „neguje potrzebę medytacji w chrześcijaństwie”. Pozostawiając jednak na boku kwestię humoru: potrzeba nam powrotu do jasnej terminologii i rzetelnej teologii duchowości.
d. szukać w sobie samym czy czekać na dar od Boga?
Dość często w tekstach używanych w WCCM spotkamy się z podkreślaniem, że praktykowana tu medytacja jest wspólnym dziedzictwem wielu religii: „Być na nowo połączonym z naszym centrum to cel każdej religii. Z objawienia chrześcijańskiego wiemy, że nasze centrum, głębiny naszego ducha, zamieszkuje Duch Boży”. Wydaje się, że wspomniane tu 'objawienie' rozumiane jest jako dostarczenie chrześcijańskiej terminologii dla opisu tego, co w pozostałych religiach określane jest innymi terminami, właściwymi kulturom, w których te religie wyrosły. Oznacza to, że człowiek ma już wszystkie zasoby duchowe w sobie, w zasięgu ręki. Potrzebuje więc nie tyle Zbawiciela przychodzącego z zewnątrz, co raczej Oświeconego, a więc nauczyciela (właśnie Buddy), pomagającego odkryć naturalne zasoby duchowe już posiadane, ale jeszcze nieuświadomione. Czytając wprowadzenia do chrześcijańskiej mantrycznej medytacji, można natknąć się na liczne wyrażenia prowadzące w tę właśnie stronę. Wprawdzie terminologia jest chrześcijańska, ale czytelnik odnosi wrażenie, że intencją autora jest oddanie myśli: chrześcijanie wyrażają przy pomocy swojej terminologii to samo, co hinduiści lub buddyści wyrażają przy użyciu swoich określeń. Różnica między religiami jawi się jako odmienność kultury i języka: „W hinduizmie Upaniszady mówią o duchu Jedynego. W tradycji chrześcijańskiej Jezus mówi o Duchu, który mieszka w naszych sercach”.
Jak ocenić przytoczone przykłady rozumienia duchowej ścieżki proponowanej w mantrycznej medytacji pseudo-chrześcijańskiej? Wiemy z lektury Nowego Testamentu, że św. Paweł głosił Ducha Świętego, którego jego słuchacze jeszcze nie mają, ale dopiero mają otrzymać przez wiarę w Chrystusa. Takie nowe wylanie Ducha opisywane jest jako skutek działalności Apostołów w Dziejach Apostolskich i znane jest z historii Kościoła. Natomiast czytelnik tekstów WCCM odnosi raczej wrażenie, że naszym zadaniem jest tylko uświadomienie sobie tego, co ludzie już mają z natury, ale jeszcze o tym nie wiedzą. Czytamy tam na przykład: „Najważniejszym przesłaniem, jakie chrześcijanie mają obowiązek głosić całemu światu, każdemu, kto ma uszy do słuchania, jest prawda, że ten Duch rzeczywiście zamieszkuje w naszych sercach i że zwracając się ku niemu z całkowitą uwagą, my też możemy żyć pełnią miłości”. Jednak to „zwrócenie się z uwagą” za pomocą mantry jest, jak się wydaje, uwagą skierowaną na samą uwagę, bo przecież nie na historię Jezusa z Nazaretu i na historię wylania Ducha Świętego od Pięćdziesiątnicy począwszy do dziś.
Czytamy także u zwolenników metody WCCM: „Najważniejszą myślą nauki chrześcijańskiej głoszonej przez Ewangelię jest prawda, że Jezusa w całym bogactwie Jego Rzeczywistości możemy odnaleźć w naszym własnym sercu”. Jako czytelnicy Biblii pamiętamy jednak coś zgoła innego: iż chrześcijaństwo jest otwarciem się nie na własnego ducha, ale na wiecznego Bożego Ducha, którego świat nie ma, a którego otrzymuje się przez wiarę. A gdzie znajdujemy Jezusa w całym bogactwie? „Słowo Chrystusa niech w was przebywa z [całym swym] bogactwem: z wszelką mądrością nauczajcie i napominajcie samych siebie przez psalmy, hymny, pieśni pełne ducha” (Kol 3, 16). Kościół modli się też przed Najświętszym Sakramentem: „w Którym są ukryte wszystkie skarby mądrości i umiejętności”, myśląc o biblijnych i sakramentalnych łaskach, które przychodzą do naszego wnętrza z zewnątrz, jako dar.
e. gra o wielką stawkę
Czy to wszystko jest naprawdę aż takie ważne? Czy jest o co kruszyć kopie? Czy tak wielka jest różnica między bezpojęciową medytacją za pomocą beztreściowej mantry a medytacją za pomocą krótkiego zdania skierowanego z głębi serca do osobowego Boga? Czy jednego i drugiego nie można nazwać medytacją chrześcijańską?
Różnica jednak jest. Pierwsza sprawa, już poruszona, to wierność prawdzie, także tej historycznej. Nie można wprowadzenia zupełnie nowej metody modlitewnej – a więc słuchania czystego brzmienia bezosobowej mantry – przedstawiać jako kontynuacji katolickiej tradycji modlitewnej, gdyż w chrześcijaństwie takiej tradycji nie było. Oczywiście, każdy ma prawo czerpać z tradycji buddyzmu i hinduizmu, jeśli taka jest jego wola. Jest to realizacją jego prawa do wolności religijnej. Aby działo się to jednak w wolności, potrzebna jest rzetelna informacja co do faktycznej historii duchowości chrześcijańskiej.
Jest jeszcze inny aspekt całej sprawy, mianowicie dalekosiężny skutek przyjęcia postawy duchowej proponowanej w niektórych pismach WCCM. Można by pojawiające się tu znaki zapytania zgrupować w trzy sekcje: niechrześcijańska reinterpretacja Biblii; reinterpretacja historii Kościoła oraz relatywizacja wartości chrześcijaństwa. Nader często stawia nas to wobec wizji chrześcijaństwa, w której odnosimy wrażenie, że właściwym duchowym partnerem człowieka jest … on sam dla siebie. Czytamy na przykład: „w pierwszych wiekach chrześcijanie kładli wielki nacisk na modlitwę, rozumieli ją jako głębokie wejście w siebie”. To prawda, że chrześcijanie często zachęcali do głębokiego wejścia w siebie: ale czy to nazwaliby modlitwą? Czy każdy starożytny chrześcijanin nie powiedziałby, że do modlitwy (jak do tanga, dodalibyśmy dziś) 'trzeba dwojga'? Ja sam sobie nie wystarczę. Modlitwa to nie wpatrywanie się w lustro, aby zobaczyć siebie, to wyglądanie przez okno, aby zobaczyć Inną Osobę.
Jeden z autorytetów tzw. 'medytacji chrześcijańskiej' pisze, że „sedno wszelkich prawdziwie duchowych form modlitwy sprowadza się do skupienia na tym, co znajdziemy w piaście koła, naszym własnym sercu”. Jednak Jezus Ewangelii uczy inaczej: sedno wszelkich prawdziwie chrześcijańskich form modlitwy sprowadza się do spotkania z osobą Boga: „módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu, a Ojciec twój, który jest w ukryciu, odda tobie” (Mt 6, 6)”.
„Jezus mówi, że najwyższą wartością w życiu jest prawdziwa jaźń. Cóż wart jest człowiek, jeśli wszystko zyskuje, a zatraca siebie” (por. Łk 9, 25) – czytamy w książce Praktyka medytacji. Nawet jeśli tak mówi dziś nauczyciel WCCM, to na pewno nie mówił tak Jezus. Jego słowa: „kto chce zachować swoje życie, straci je”, nie dotyczą utraty prawdziwej jaźni. Są zresztą wyjaśnione dość dokładnie w Ewangelii: „Kto się bowiem Mnie i słów moich zawstydzi, tego Syn Człowieczy wstydzić się będzie, gdy przyjdzie w swojej chwale oraz w chwale Ojca i świętych aniołów” (Łk 9, 23-26)”. Stawką jest życie wieczne w królestwie w osobowej obecności Chrystusa i Boga Ojca, a nie abstrakcyjna jaźń.
f. medytujmy!
Pozostaje teraz znalezienie odpowiedzi na zawsze aktualne pytanie, jak medytować? Co konkretnie robić podczas medytacji? Pytanie o określoną technikę medytowania zawiera w sobie pewną pokusę zbytniego zawierzenia metodzie. Pokusa ta polega na myśleniu, że sposób medytowania sam w sobie jest cudownym środkiem, który koniecznie i bezwarunkowo zmusza Pana Boga do działania; że to człowiek mocą swojego własnego wysiłku, aplikując konkretną metodę medytacji, otwiera sobie sam podwoje Bożych tajemnic. Nic bardziej złudnego! To nie metoda otwiera drzwi, w które człowiek kołacze medytowaniem, ale sam Bóg. To On decyduje, kiedy i w jaki sposób człowiek przemierza różne etapy drogi duchowego rozwoju. Nie metoda zatem jest najważniejsza, lecz pokorna wiara, cierpliwość, wytrwałość i wierność. Określona technika medytacyjna jest wobec nich czymś drugorzędnym.
Z pomocą może nam przyjść ogłoszona w 2010 roku adhortacja apostolska Benedykta XVI Verbum Domini, traktująca o słowie Bożym w życiu i misji Kościoła. Dokument ten zachęca do praktykowania tzw. lectio divina. Jest to sięgająca starożytności chrześcijańskiej i rozwijana w średniowiecznych środowiskach monastycznych, a współcześnie przeżywająca swój renesans, praktyka medytacji biblijnej, na którą tradycyjnie składały się: lectio, meditatio, oratio i contemplatio. O niej to powiedziano we wspomnianej adhortacji, że „może otworzyć przed wiernymi skarb słowa Bożego, a także doprowadzić do spotkania z Chrystusem, żywym Słowem Bożym” (VD, 87).
[2016]


