niedziela, 5 września 2004

Boży żar – homilia


ks. Andrzej Siemieniewski


HOMILIA
5 września 2004


Boży żar


„Wielkie tłumy szły za Jezusem” (por Łk 14,25). Wielkie tłumy to hasło, które nas entuzjazmuje. W jaki sposób? Wielkie tłumy szły za Jezusem, więc Jezus powinien powiedzieć: „Popatrzcie jak jest nas dużo. Gdyby każdy do dzisiaj wieczorem zewangelizował jedną osobę, to jutro będzie nas dwa razy więcej. A gdyby do następnego dnia każdy z tych nowych przyprowadził jeszcze kogoś, to będzie nas cztery razy więcej”. To schemat myślowy, z którym zwykle podchodziliśmy do hasła: „wielkie tłumy”. W 12, 13 i 14 rozdziale Ewangelii świętego Łukasza kilka razy jest mowa o tym, że przyszły „wielkie tłumy”. I za każdym razem coś dziwnego się dzieje. Pan Jezus reaguje, ale nie całkiem tak, jak byśmy oczekiwali: są wielkie tłumy, to niech będzie jeszcze więcej!


Pan Jezus reaguje inaczej. Wielotysięczne tłumy zebrały się koło Niego, a Jezus zaczął mówić „Będą was ciągnąć do synagog, urzędów i władz” (Łk 12,11); wielotysięczne tłumy się zeszły, a Jezus mówi: „Wielu będzie chciało wejść, a nie będą mogli. Wejdźcie przez ciasną bramę” (por. Łk 13,24); szły z nim wielkie tłumy, a Jezus mówi: „kto nie nosi swego krzyża, a idzie za mną, ten nie może być moim uczniem” (Łk 14,27). Kilka razy przy pomocy różnych obrazów Pan Jezus mówi to samo. Reaguje na hasło „wielkie tłumy” inaczej niż my.


Są tutaj dwie bardzo ważne nauki. Jedna nauka dla tych, którzy odejdą słysząc o „ciasnej bramie”; słysząc, że „będą was ciągnąć do synagog i urzędów”; kiedy usłyszą, że „kto nie nosi swego krzyża, ten nie może być moim uczniem”. A druga nauka dla tych, którzy zostaną. Najpierw przyjrzymy się, jaką naukę ma Pan Jezus dla tych, którzy odejdą. To jest ważne, bo ten fragment Ewangelii może sprawić wrażenie, że Panu Jezusowi to jest obojętne: „A idźcie sobie. Nie chcecie, to nie”. Przypatrzmy się, co to znaczy, kiedy Pan Jezus mówi: „Który król mając stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy może stawić czoło temu, który z dwudziestu tysiącami nadciąga, a jeśli nie, wyprawia poselstwo i prosi o warunki pokoju” (por Łk 14,31-32).


Co to może znaczyć? W Izraelu to skojarzenie było oczywiste. W Izraelu każdy na pamięć znał historie, które działy się przed wiekami. Choćby taką: „wtargnął do kraju Pul, król asyryjski, a król izraelski, Menachem dał tysiąc talentów srebra, by zapewnić sobie jego pomoc i umocnić władzę królewską w swoim własnym ręku” (por. 2 Krl 15,19). Co zrobił król izraelski? Właśnie to, o czym mówi Pan Jezus: wyprawił poselstwo, gdy król asyryjski był jeszcze daleko i prosił o warunki pokoju. A co się stało dalej? Za czasów kolejnego króla izraelskiego, wtargnął król asyryjski i zajął Gilead, Galileję i cały kraj Neftalego, a pojmanych przesiedlił do Asyrii (por. 2 Krl 15,29).


Pan Jezus nie jest obojętny wobec tych, którzy odejdą. Jego orędzie jest jasne:


„Bardzo mi zależy na tym, żebyście dołączyli do Mnie; idę za każdą zagubioną owcą bez wyjątku: ale nie wystarczy dołączyć do tłumu. To po prostu nie o to chodzi, aby było dwa razy więcej, cztery razy więcej, szesnaście razy więcej, i w ten sposób za trzydzieści lat będzie nas sześć miliardów. Nie o to chodzi”.


Oczywiście, że im więcej, tym lepiej. Tylko więcej kogo? Nie tych, którzy po prostu dołączyli do tłumu, a odejdą, jak usłyszą „ciasna brama”, „niesienie krzyża”, „będą was ciągnąć tu i tam”. Pan Jezus otwarcie mówi, że będzie trudno, ale uwaga: kto nie pójdzie za Nim, temu będzie jeszcze trudniej. Unikając trudu teraz, pójdzie do niewoli, tak jak królowie izraelscy. Wysłali poselstwo i prosili o warunki pokoju, a skończyło się właśnie tak: „pojmanych przesiedlił do Asyrii”. Kto nie chce ponosić trudu teraz, temu będzie jeszcze trudniej, bo pójdzie do niewoli. To przekazał Pan Jezus tłumom, które szły za Nim. To jest orędzie dla tych, którzy od Niego odejdą.


Ale skoro my nie wyszliśmy z kościoła po słowach Ewangelii: „kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Jezusem, ten nie może być Jego uczniem”, to znaczy, że dla nas ważne jest też drugie orędzie. Co Pan Jezus ma dla tych, którzy nie uciekają, kiedy słyszą: „ciasna brama”, „wielu będzie chciało wejść, a nie będą mogli”, „kto nie niesie swego krzyża, nie może być moim uczniem”?


Więc mamy przed sobą rok pracy. Często bywa tak na początku przygody z Panem Jezusem, albo na początku jakiegoś nowego etapu wiary – może po rekolekcjach, a może po jakimś innym rozpalającym wydarzeniu − że człowiek mówi sobie: „jestem rozpalony, w moim sercu płonie ogień, mam różowe okulary, świat stał się piękny”. Jest rozpalony, rozentuzjazmowany, tak jak zapalona zapałka. Ale z zapałką dzieje się rzecz niepokojąca – płomień, który na początku był większy, potem maleje. I coś zupełnie niepokojącego się z nim w końcu dzieje: wydaje się, że jest jeszcze mniejszy i lada podmuch może go zgasić. I gaśnie.


Człowiek mówi wtedy: „Byłem zapalony. Byłem rozentuzjazmowany. A teraz jestem zgaszony, wypalony”. Co się stało? Chrześcijanin-zapałka polegał na naturalnych odruchach religijnych, które są w człowieku; w sposób naturalny entuzjazmuje go mówienie o sprawach duchowych, o zbawieniu. Póki jeszcze jest ten naturalny materiał wybuchowy, to wszystko płonie bardzo entuzjastycznie − ale szybko się wypala. „Byłem rozentuzjazmowany”. Chrześcijanin-zapałka. Niektórzy mają taki naturalny charakter, że się szybko zapalają i szybko gasną. Teraz uwaga – to niekoniecznie jest źle. Są potrzebni ludzie, którzy się szybko zapalają. Oni są cenni. To są często ludzie o naturalnym, spontanicznym, wybuchowym charakterze. Są bardzo cenni i bardzo potrzebni. Tylko, że to nie wystarcza. Potrzeba czegoś więcej.


Mianowicie, czego? W niedzielę chodzimy na wspólnotowe Eucharystie. Nasza Eucharystia tutaj jest „sympatyczniejsza” niż gdzie indziej: znamy się, nie jest anonimowo, śpiewają ładnie. Potem możemy piętnaście minut jeszcze pogadać przy herbatce. Chodzimy na spotkania. Często mamy trudności, gdy mamy się na takie spotkanie zdecydować: już siódma wieczorem, deszcz pada, jest listopad, potem styczeń, jest mróz, jutro do pracy… Ale jak już pójdę − potem jestem zadowolony: z biegiem minut mnie to rozgrzeje i gdy wychodzę, to nie żałuję, że poszedłem. I dzięki temu rytmowi trwam: miesiąc, drugi, trzeci; potem może nawet rok, drugi, trzeci. Już nie jestem chrześcijaninem-zapałką, tylko chrześcijaninem-świecą. Człowiek-świeca tak właśnie wygląda: jak świeca została zapalona na początku Mszy Świętej: płonie bez przerwy. Nie jest podobna do zapałki: trwa. Ale uwaga: bywa że wiara takiego człowieka ma fundament w tym, co jest zasadniczo przyjemne. Ma fundament w przyjemnych formach wiary. Na przykład: jest przyjemnie na rekolekcjach spotkać się w swoim gronie, zobaczyć ludzi, których nie widzieliśmy od dawna, porozmawiać. To jest po prostu przyjemne. W tym nie ma nic złego, jest to dobre: tylko dodatkowo jest to przyjemne. Jest bardzo przyjemnie śpiewać miłe pieśni. Każdy lubi słuchać muzyki. To bardzo dobrze, ale to też jest zasadniczo przyjemne. I bywa, że chrześcijanin-świeca, tu ma właśnie fundament. On dlatego angażuje się w życie Ewangelią, ponieważ spotkał takie miejsce, gdzie jest przyjemnie. Nie mówimy, że jest coś złego w tej przyjemności, tylko że to może stać się motywem: właśnie dlatego tu jestem. Jest tak miesiąc, drugi, trzeci; rok, drugi, trzeci; jest tak do czasu. Do czasu kiedy – jak mówi Pan Jezus – zerwą się wichry i uderzą w ten dom. Czasami nie potrzeba nawet wichru. Czasem wystarczą podmuchy, drobne zefirki. Obgadali mnie – i już wszystko się chwieje. Ksiądz proboszcz okazał się chciwy – i co się stało? Nie podziękowali mi! – i wszystko we mnie zgasło. Człowiek-świeca. Co się stało? Podpórka przyjemności zanikła. Czy ta podpórka może trwać całe życie? Jeśli ktoś tutaj jest tydzień, to powie „Tak”. Jak jest rok, to powie „Chyba nie”. A jak jest trzy lata i więcej, to powie „Z całą pewnością nie!”, „To jest absolutnie niemożliwe!”.


Potrzeba nam czegoś więcej: źródła zapału i gorliwości. Musimy być jak żarzący się węgiel. Nie widać w nim specjalnie wybuchowego płomienia. Prawdę mówiąc, w ogóle niespecjalnie coś widać, ale zobaczmy, co będzie, kiedy przyjdą podmuchy przeciwności. Obgadali mnie! Co się stało z żarzącym się węglem? Pali się jeszcze mocniej. Ksiądz proboszcz okazał się chciwy! Co się dzieje? Jeszcze bardziej się rozpala. Nie podziękowali mi! Co się dzieje? Jeszcze mocniej płonie.


Im więcej przeciwności, tym więcej się żarzy. Potrzeba nam czegoś właśnie takiego. Potrzeba nam takiego żaru i ognia Ducha Świętego. Pamiętamy historię Eliasza? To mój ulubiony fragment w Księgach Królewskich. Eliasz tak mówi: „Żarliwością (słowo „żarliwość” pochodzi od słowa „żar”) rozpaliłem się o chwałę Pana Zastępów” (por. 1 Krl 19,10.14). Dlaczego? Eliasz podaje nam motyw. Dlaczego się rozpalił żarliwością? Bo dzisiaj jest nas wielu, a jutro, jak każdy przyprowadzi jeszcze kolejnego, to będzie dwa razy więcej? Nie: „żarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana Zastępów”, gdyż – Eliasz podaje motyw – „gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze”. Ciekawy motyw. „Izraelici opuścili Twoje przymierze”, czyli zerwały się wichry przeciwności, podmuchy niewiary. A Eliasz? „Rozpaliłem się żarliwością” − „ponieważ rozwalili Twoje ołtarze i Twoich proroków zabili mieczem”. Bardzo ciekawe motywy. Co to za motyw do rozpalenia się żarliwością?


Tylko po tym odróżnimy dar Bożej nadziei od ludzkiego entuzjazmu. Ludzki entuzjazm jest bardzo dobry. Nie ma w nim nic złego, bo wszystko, co Pan Bóg stworzył, jest bardzo dobre. Ludzki entuzjazm jest częścią ludzkiej natury i też jest bardzo dobry, tylko to jeszcze nie jest to, o co chodzi. Są ludzie entuzjastyczni z natury. Są też tacy, którzy z natury są ponurzy. Ale gdy mówimy o chrześcijańskiej nadziei, to nie ma to nic wspólnego z naturalnym charakterem. Tu chodzi o nadzieję, którą po tym poznajemy, że im więcej podmuchów, tym więcej żaru: po tym poznajemy nadzieję z Boga. Taki był Eliasz. Taki był Mojżesz. Kiedy Mojżesz się najgorliwiej modlił? Kiedy wydawało się, że wszystko przepadło.


Często mówimy, że chcemy być jak święty Paweł. Zapisujemy się na kurs „Paweł”: „po kursie «Paweł» będę taki, jak Paweł” − czyli właściwie jaki? Będę pisał po dziesięciu latach: „wszyscy mnie opuścili” (por 2 Tm 4,16)? Albo będę siedział w więzieniu już od dwóch lat i w tym więzieniu skończę (por. koniec Dziejów Apostolskich)? Czy też raczej myśleliśmy o czymś innym? O sukcesach i powodzeniu? Na tym polega różnica między naturalną religijnością entuzjastyczną a żarem Bożym. Ten żar staje się coraz gorętszy: im więcej podmuchów przeciwności, tym gorętszy.


Jak zdobyć ten żar? Bardzo ciekawe pytanie. Początkiem jest entuzjazm, wybuch wiary, „pójdź za Mną”, „poślę cię”. Niewątpliwie początek musi być taki. Ale jak zdobywamy Boży żar w dalszym praktycznym życiu chrześcijanina? Zdobywamy go modląc się jak Jezus. Jak się modlił Jezus? „Liczne tłumy zbierały się, aby Go słuchać”, a Jezus co? „Usuwał się na miejsce pustynne i modlił się” (por. Łk). „Na miejsce pustynne” to znaczy, że Jezus modlił się sam. „Jezus wyszedł na górę, aby się modlić i całą noc spędził na modlitwie do Boga” (por. Łk). Żar, który tak działa, jak żar Eliasza, jak prawdziwy żar w Bożym sercu, zdobywa się przez modlitwę osobistą: cichą, długą i wytrwałą.


Dlaczego o tym mówię? Z dwóch powodów. Po pierwsze, mam doświadczenie, że takie zachęty działają na innych i na mnie też. Na przykład we wrześniu zeszłego roku, zachęcałem do lepszego czytania Pisma Świętego i muszę powiedzieć, że przez ten rok czytałem Biblię więcej niż poprzednio. Ja sam przyjrzałem się mojej modlitwie osobistej, cichej i wytrwałej, i doszedłem do wniosku, że jest jej za mało: za rzadko, za mało, za krótko. Zachęcam więc, żeby teraz przyjrzeć się swojej modlitwie osobistej i zapytać: czy nie jest za rzadko, czy nie jest za mało, czy nie jest za krótko? Czasem mówimy, że na przeszkodzie stoją warunki zewnętrzne: nie mam gdzie, nie mam kiedy, nie mam jak. A ja jestem najlepszym świadkiem, że to nie chodzi o przeszkody zewnętrzne: mieszkam dwadzieścia metrów od katedry, która jest cały dzień otwarta. Jej drzwi są cały dzień otwarte. W środku jest cicho i spokojnie. I co? I wcale nie stało się to powodem, że moja modlitwa nie jest za rzadka i za krótka. Nie chodzi więc o przeszkody zewnętrzne. Chodzi o uświadomienie sobie wagi modlitwy osobistej. Po co? Gdyż tylko taka modlitwa daje wewnętrzny Boży żar. Nie jest spektakularna. Nie jest widoczna. Natomiast działa właśnie w taki sposób, jak u Eliasza.


A teraz wróćmy do tego, co mówi Pan Jezus: „Chcąc zbudować wieżę, czy wpierw nie usiądzie i nie rozważy?” Siada i rozważa: modlitwa cicha, spokojna, osobista, samotna. Bo inaczej co się stanie z wezwaniem Pana Jezusa: „Jeśli chce się modlić, to niech wejdzie do swojej izdebki” (por. Mt)? Owszem, nie każdy ma osobny pokój w domu. Większość z nas pewnie nie ma. Ale co znaczy: „niech wejdzie do izdebki”? Niech to będzie modlitwa osobista. „Niech zamknie drzwi” – co to znaczy? Modlitwa samotna, cicha, niech tam nic nie wtargnie z zewnątrz. Co robił Pan Jezus? Wychodził na szczyt góry. Z jakiego powodu? Bo tam nikogo nie było: sam się modlił. Dlaczego wychodził w nocy? Bo w nocy jest cicho i nikt Mu nie przeszkadzał. Większości z nas nie stać na modlitwę całonocną. Ale od czegoś trzeba zacząć. Od ilu minut można zacząć na początek? Dobrze byłoby projekt regularnej modlitwy zacząć i tego się trzymać: odbiegać od tej normy na plus, a nie na minus. Stąd się bierze żar. Taki jest plan Boży. Chodzi o relację – jak mówi Katechizm Kościoła Katolickiego – „żywą i osobistą relację z Bogiem żywym i prawdziwym”. Ta relacja ma też wiele innych sposobów wcielania w życie, ale ten jest fundamentalny. Ewangelia Mateusza, Kazanie na Górze: „Gdy się modlisz, wejdź do izdebki, zamknij drzwi i tam módl się do Ojca” (Mt 6,6). Tak powstaje relacja „żywa i osobista z Bogiem żywym i prawdziwym”.


Dlatego dobrze, że początkiem przygody z Bogiem jest zapał: początki są takie. Bardzo dobrze, że to potem przechodzi w płomień świecy. Ale ostatecznym owocem jest żar. A czy mamy żar Boży czy też nie, to poznajemy po naszej reakcji na przeciwności. Jak wskutek przeciwności wszystko zgasło, to znaczy, że to był dobry i błogosławiony − ale ludzki tylko entuzjazm religijny. A jak zamiast zgasnąć rozżarzyło się − to znaczy, że jest to żar Boży, że jest to żar Eliasza. Dlatego apostołowie pisali tak: „Chlubimy się z ucisków”. A dlaczego? List do Rzymian, rozdział piąty: „Chlubimy się także z ucisków, wiedząc, że ucisk wyrabia wytrwałość, a wytrwałość – wypróbowaną cnotę, wypróbowana cnota zaś – nadzieję” (Rz 5:3-4). Nie będzie ucisku – nie będzie wytrwałości. Są uciski – jest wytrwałość. Wytrwałość wyrabia wypróbowaną cnotę, a wypróbowana cnota wyrabia nadzieję.


Tematem Kościoła w tym roku jest nadzieja. Nadzieja to jest temat, który Papież nadał Kościołowi w Europie w zeszłym roku i to jest też temat roku duszpasterskiego w Polsce na rok 2005: w tę stronę jedzie pociąg Kościoła, do stacji Nadzieja. Można sobie wyobrazić, że Kościół jest pociągiem, a wspólnota jest przedziałem w tym pociągu. Pociąg będzie jechać – to jest historia zbawienia, to jest plan, który Jezus Chrystus ma dla swojego ludu. My nie jesteśmy tymi, którzy decydują o pociągu, o jego kierunku, ani nawet nie o całym wagonie, natomiast mamy ważne miejsce, mamy się zatroszczyć o ten przedział, który tak się właśnie nazywa: „Wspólnota”. My w naszym przedziale pod nazwą „Wspólnota” przyglądamy się dzisiaj, co się dzieje, kiedy pojawiają się na naszej drodze uciski. Czy się tym załamujemy, czy też chlubimy się tym, bo wiemy, że ucisk wyrabia wytrwałość, wytrwałość wypróbowaną cnotę, a wypróbowana cnota wyrabia nadzieję. Amen.

[2004]



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.