niedziela, 25 września 2005

Demokracja: boska czy nie-boska? - homilia


ks. Andrzej Siemieniewski


Homilia na 26 Niedzielę Zwykłą (Rok A)
25 września 2005


Demokracja: boska czy nie-boska?


Bardzo wielu Polaków zaprząta dziś temat wyborów. Przyjrzyjmy się więc, jak my, chrześcijanie, mamy w świetle Ewangelii rozumieć nasze życie w społeczności, która dzisiaj jest społecznością demokratyczną, co oznacza, że zaprasza także nas do jakiegoś, przynajmniej okresowego, udziału we współrządzeniu państwem.

Udział życia człowieka w życiu społecznym jest ważnym tematem biblijnym. Wydaje się jednak, że silniej zaakcentowany jest w Starym niż w Nowym Testamencie. Dość typowe w Starym Testamencie jest to, że Pan Bóg zwraca się do całej społeczności: „Słuchaj, Izraelu” (Pwt 4,1; 5,1; 6,3.4; 9,1; 20,3; 27,9; Iz 44,1; 48,12; Mk 12,29), „Słuchaj jednakże, domu Izraela” (Ez 18,25), „domu Judy” (2 Krl 19,30; Iz 37,31; Mi 1,5), „Efraimie” (Oz 5,3; 6,4; 11,8).

a. Fałszywy dylemat naszych czasów

Absolutyzacja demokracji

Jedna strona dylematu naszych czasów polega na tym, że się demokrację gloryfikuje i wówczas demokratycznie podjęte decyzje uważa się za nie podlegające ocenie: jeśli o czymś postanowiła większość ludzi, to uważa się, że to nie podlega ocenie, bo ocenianie demokratycznych decyzji byłoby niedemokratyczne. Stąd w świecie często budzi zdziwienie, jeżeli chrześcijanin protestuje przeciwko aborcji. Mówią: „Jak to?! Popatrzcie, w takim i w takim, i w takim kraju było referendum i większość ludzi jest za tym, więc jak to można krytykować?!”. To samo dotyczy takich problemów, jak eutanazja, legalizacja małżeństw homoseksualnych, czy wojen. Często sprowadza się to do problemu: ile procent ludzi jest za tym — jeśli mniej niż połowa, to na pewno jest to złe, a jeśli więcej niż połowa, to jest to dobre.

Jedno spojrzenie na demokrację jest właśnie takie: ceni się ją do tego stopnia, że decyzje podjęte demokratycznie nie podlegają ocenie, a kto by próbował je oceniać, to jest to niedemokratyczne. Często zdarza się, że nastanie w jakimś kraju demokracji postrzega się jako kres historii: cała historia zmierzała do demokracji, a skoro demokracja już nastała, to wszystko się już wydarzyło i już nie ma czego oczekiwać. Pozostaje jedynie doskonalenie demokracji, dopracowywanie metod udziału ludu.

W takiej wizji demokracja niemalże jest utożsamiana z jakimś rajskim ustrojem, z rodzajem świeckiego zbawienia. Łatwo zauważyć, że w ten sposób demokratyczny ustrój zajął miejsce Boga. Teraz mechanizmy demokratyczne będą decydować o tym, co jest dobre, a co złe, czyli zajmują miejsce absolutne, nie podlegające ocenie. To jest absolutyzacja demokracji i postawienie jej na miejsce Boga — nie ma już nic większego, w świetle czego można by demokrację oceniać.

Negacja demokracji

A oto i druga strona dylematu: czasem ktoś się rozczarowuje do skutków demokracji. Demokracja polega na tym, że rządzi lud, a lud to jest „dużo ludzi”. A przecież dużo ludzi ma podobne zalety, ale i podobne wady, jak pojedynczy człowiek: gdy się zbierze dużo ludzi, to ich wady nie znikną. Ktoś to zauważa i mówi sobie: „Trzeba odrzucić demokrację. Skoro ona nie zaprowadza rządów Boga, to trzeba rządy Boga zaprowadzić jakąś inną metodą — metodą silnej ręki — wbrew ludowi, ale dla dobra ludu. Skoro demokracja nie prowadzi do rządów Boga, to trzeba ją zlikwidować”.

Wydaje się, że obserwujemy w świecie takie dwa spojrzenia na demokrację. Jedno, tzw. liberalne, które stawia Pana Boga na marginesie, bierze Go w nawias, a drugie tzw. totalitarne. A ponieważ jesteśmy zaproszeni do demokratycznego współudziału we współrządzeniu państwem, to warto się przyjrzeć, jak chrześcijanin powinien na to wszystko spojrzeć. Czy chrześcijanin ma absolutyzować demokrację, stawiać ją niemalże w miejscu Boga i mówić, że to, co demokratyczne, już nie podlega ocenie, bo niczego większego nie ma, czy też ma powiedzieć: „Skoro to prowadzi do mizernych skutków, to trzeba silną ręką zmusić ludzi, żeby byli dobrzy”?

b. Podejście chrześcijańskie

Jan Paweł II kilkanaście lat temu napisał sporo słów na temat chrześcijańskiego spojrzenia na demokrację. Mówiąc najogólniej punkt wyjścia brzmi następująco: demokracja jest czymś pozytywnym. A dlaczego? Bo skoro rządzi się ludźmi, to godność człowieka wymaga, żeby każdy człowiek miał w tym jakiś współudział. Rzeczami można rządzić bez ich współudziału — nikt z nas nie pytał krzeseł, jak mają być ustawione. Roślinami można rządzić bez ich współudziału. Przy zwierzętach niektórzy właściciele swoich ulubionych stworzeń mogliby już nabrać wątpliwości, a cóż dopiero jeżeli chodzi o ludzi! Ludzie to nie są sprzęty, którymi można by zarządzać! Godność człowieka wymaga, aby został zaproszony do współrządzenia, jeśli to jego dotyczy.

Do punktu wyjścia należy także i to: jeśli rządzi lud, czyli dużo ludzi, to takie rządy będą miały wady typowo ludzkie, bo ludzie mają wady. Dlatego, chociaż godność człowieka bardziej odpowiada rządom demokratycznym niż jakimś innym, to demokracja podlega ocenie przez chrześcijanina — tak samo, jak wszystko inne na świecie. Demokratyczne mechanizmy i demokratyczne decyzje nie są bynajmniej wyjęte spod moralnej, czy duchowej, chrześcijańskiej oceny. Nie są jakimś absolutem, jakimś bogiem, który jest ponad nami. Nie! To jest coś do oceny; coś, o czym chrześcijanin nie tylko może, ale powinien się wypowiadać. 


· ocena pozytywna

„Kościół docenia demokrację jako system, który zapewnia udział obywateli w decyzjach politycznych i rządzonym gwarantuje możliwość wyboru oraz kontrolowania własnych rządów, a także — kiedy należy to uczynić — zastępowania ich w sposób pokojowy innymi” (Jan Paweł II, Centesimus annus, 46).

Kościół docenia demokrację jako system, który:

  • zapewnia udział obywateli w decyzjach politycznych

Nawet w ostatnich latach pytano nas, odbywały się referenda: czy ludzie chcą tego, czy tamtego.

  • rządzonym gwarantuje możliwość wyboru oraz kontrolowania własnych rządów

Jeśli człowiek ma możliwość wyboru, to powinien wybierać. Nie branie udziału w wyborach jest rodzajem zaniedbania. Gdyby się już bardzo jakieś rządy nie spodobały, to można je również odwoływać.

  • a także — kiedy należy to uczynić — zastępowania ich [nie chcianych rządów] w sposób pokojowy innymi

To jest wartość, którą należy cenić, bo historia pokazuje, że często zmiana nie chcianych rządów prowadziła do rewolucji, wojen, śmierci i opłakiwania najbliższych, a system demokratyczny umożliwia to w sposób pokojowy. Jest to wielka wartość, którą należy doceniać.

Kościół docenia demokrację z tych właśnie powodów. Łatwo zauważyć, że tonacja tej oceny jest dość spokojna. Ona nie jest rozentuzjazmowana. To jest docenienie, ale to nie jest popadanie w egzaltację z powodu demokracji. To jest docenienie ważnego, istotnego dobra, ale to nie jest egzaltowanie się, tak jakby nastał raj na ziemi, jakby historia się skończyła, bo wydarzyło się już wszystko, czego można było chcieć i co można było sobie wymarzyć.

To jest docenienie, pozytywna ocena, ale bez egzaltacji. Kolejnym krokiem jest wskazanie pewnych momentów krytycznych.


· ocena krytyczna

„Nie może zaś demokracja sprzyjać powstawaniu wąskich grup kierowniczych, które dla własnych partykularnych korzyści albo dla celów ideologicznych przywłaszczają sobie władzę w Państwie.

Autentyczna demokracja możliwa jest tylko w Państwie prawnym i w oparciu o poprawną koncepcję osoby ludzkiej. […] w sytuacji, w której nie istnieje żadna ostateczna prawda, będąca przewodnikiem dla działalności politycznej i nadająca jej kierunek, łatwo o instrumentalizację idei i przekonań dla celów, jakie stawia sobie władza. Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm.

[…] metodą Kościoła jest poszanowanie wolności przy niezmiennym uznawaniu transcendentnej godności osoby ludzkiej.

Wolność jednak w pełni jest dowartościowana jedynie poprzez przyjęcie prawdy: w świecie bez prawdy wolność traci swoją treść, a człowiek zostaje wystawiony na pastwę namiętności i uwarunkowań jawnych lub ukrytych” (Jan Paweł II, Centesimus annus, 46).

  • demokracja nie może sprzyjać powstawaniu wąskich grup kierowniczych, które […] przywłaszczają sobie władzę w Państwie

Wydaje się, że Papież odwołuje się tu do historii XX wieku. W Europie każdy może wskazać palcem takie przykłady, kiedy lud w demokratycznych wyborach wybrał źle. Adolf Hitler doszedł do władzy metodą demokratyczną, ale później sprawował władzę w sposób niedemokratyczny. Po II wojnie światowej jednym z etapów dochodzenia do władzy komunistów w Czechosłowacji były demokratyczne wybory. Stąd to zastrzeżenie, uwaga, że demokracja nie może sprzyjać powstawaniu wąskich grup, które dla własnych korzyści przywłaszczą sobie władzę w Państwie.

  • autentyczna demokracja możliwa jest tylko w Państwie prawnym i w oparciu o poprawną koncepcję osoby ludzkiej

Papież dodał też bardzo ważną myśl, że jeśli nie istnieje ostateczna prawda, która jest większa od nas wszystkich, większa od partii, od ich programów, od kandydatów, od prezydentów, to „demokracja bez wartości łatwo przemienia się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”, to znaczy: rzeczywiście wybrany i przegłosowany taki styl życia staje się stylem życia przemocy lub pozbawiania życia, na przykład nienarodzonych albo ludzi chorych, znajdujących się u kresu wskutek choroby. Jest bardzo możliwe, że większość ludzi w jakiejś społeczności życzy sobie, żeby tak postępować. Jednak chrześcijanin w tym momencie mówi: „To jest zły użytek z demokracji!”

  • metodą Kościoła jest poszanowanie wolności przy niezmiennym uznawaniu transcendentnej godności osoby ludzkiej

„Transcendentny” to znaczy przekraczający wszystkie inne wartości. Choćby nawet większość ludzi mniemała i odpowiednio zagłosowała, że można pozbawiać życia nienarodzonych, choćby nawet ktoś wysuwał dużo argumentów — materialne, społeczne (wygodę, możliwości zrealizowania się w życiu), to jest coś, co jest od tych wszystkich argumentów większe, czyli je transcenduje, przekracza je. Gdyby nie wiadomo ile argumentów nagromadzić i wszystkie je rzucić do dyskusji, to jest transcendentna godność osoby ludzkiej, to znaczy godność, która to wszystko przekracza, która jest od nich większa i która jest barierą w ocenie demokratycznie podejmowanych decyzji w państwie.

  • wolność jednak w pełni jest dowartościowana jedynie poprzez przyjęcie prawdy: w świecie bez prawdy wolność traci swoją treść, a człowiek zostaje wystawiony na pastwę namiętności i uwarunkowań jawnych lub ukrytych

Można demokratycznie podjąć decyzję o pozbawianiu ludzi życia. Można demokratycznie podjąć decyzję o wojnie niesprawiedliwej. Jest bardzo możliwe, że obywatele jakiegoś państwa życzą sobie wojny przeciwko innemu państwu, chociaż jest to niesprawiedliwe. Życzą sobie tego, bo im to przynosi korzyść. Takie rzeczy się zdarzają. To jest właśnie wydanie człowieka na pastwę jego namiętności, że dla swojej korzyści potrafi indywidualnie lub wspólnie z milionami innych podjąć decyzje ewidentnie złe.

3. Kryteria oceny

Chrześcijanin — jak widać — lokuje się pośrodku tego dylematu: ani nie popada w egzaltację słysząc słowo „demokracja”, tak jakby demokratyczne rządy oznaczały raj na ziemi (skończyła się historia! niebo wstąpiło pośród nas! − bo lud może podejmować decyzje), ani też nie demonizuje demokracji i nie mówi: „Skoro często ludzie decydują źle, to trzeba z tym skończyć”. Chrześcijanin postępuje wąską ścieżką środkową i mówi tonem spokojnym, tonem wdzięcznym za takie dobro, jakim jest demokracja: Dziękujemy Panu Bogu za ten dar, za to, że możemy współdecydować o tym, co dzieje się na świecie, w Europie, w państwie, w województwie, w mieście, w dzielnicy. Dziękujemy i uważamy za swój obowiązek, żeby to faktycznie robić, żeby podjąć wysiłek poznania kandydatów, programów, problemów, decyzji i wziąć w tym udział. Z wdzięcznością taki dar przyjmujemy, jednak nie czujemy się zwolnieni z oceny tak podejmowanych decyzji i nie czujemy jakoby decyzje nawet demokratycznie podjęte przez parlamenty, gremia i inne instytucje, zwalniały nas z odpowiedzialności sumienia. Tak nie jest! Dlaczego? Bo chrześcijanin wierzy, że są rzeczy większe niż decyzje człowieka, także i wtedy, jeśli ludzi jest dużo, bo Bóg zawsze jest większy. I transcendentna godność osoby ludzkiej, przekraczająca wszystko, wszystkie inne ziemskie wartości, też jest większa.

Dlatego chrześcijanin, żeby odpowiedzialnie wziąć udział w demokratycznych procedurach musi się trochę natrudzić. Jak widać, jest to sprawa nie tylko na dziesięć minut: „Pójdę i wrzucę kartkę”. Chrześcijanin z Ewangelią w ręce i z modlitwą, musi się zapoznać z tym, jaki faktycznie wybór przed nim stoi: co będzie, jeśli zadecydujemy tak, a co będzie, jeśli zadecydujemy inaczej. Czy współdziałam w kształtowaniu państwa w sposób dobry, zgodny z Ewangelią, tam gdzie się chroni życie nienarodzonych, życie umierających, tam gdzie nie dochodzą do głosu szowinizmy narodowe, czy inne, tam gdzie się dba o dobro rodziny? Czy do tego przyłożyłem rękę, czy też przyłożyłem rękę właśnie do tych innych opcji? Jestem za to odpowiedzialny i aby tę odpowiedzialność podjąć, muszę się natrudzić, muszę to poznać.

Dyspensowanie się z udziału w demokracji jest dyspensowaniem się z wysiłku. Wielu Polaków się dyspensuje, bo myśleli, że demokracja jest ingerencją łaski Bożej, która zmieni wszystko w raj, a okazało się, że nie jest — jest czymś ludzkim i czymś należącym do porządku tego świata. Jest czymś podlegającym ocenie i jest czymś wzywającym nas do chrześcijańskiego obowiązku. To jeden z tych obowiązków, o których mówi nam słowo Boże: „Miejcie na oku nie tylko swoje sprawy, ale także sprawy innych”. To jeden z tych obowiązków, gdzie mamy na oku także sprawy większej społeczności. Amen.



niedziela, 18 września 2005

Powołany do winnicy Pańskiej w dziewiątej godzinie życia - homilia


ks. Andrzej Siemieniewski


Homilia na 25 Niedzielę Zwykłą (rok A)
18 września 2005


Powołany do winnicy Pańskiej w dziewiątej godzinie życia


„Królestwo niebieskie podobne jest do gospodarza,
który wyszedł wczesnym rankiem,
aby nająć robotników do swej winnicy”
(Mt 20,1)


O co chodzi z tymi godzinami?

Wyjaśnienie techniczne

W celu lepszego zrozumienia przypowieści o robotnikach w winnicy zacznijmy od wyjaśnienia technicznego. Czytamy bowiem w Ewangelii, że ci, którzy przyszli najpóźniej, przyszli o godzinie jedenastej. Może nas to dziwić, bo jedenasta godzina to jeszcze nie jest tak strasznie późno. Otóż w czasach, kiedy Ewangelia była spisywana, godziny numerowano począwszy od wschodu słońca. Dlatego wspomniany w Ewangelii wczesny ranek, to pierwsza godzina dnia. Godzina, która tu nosi nazwę godziny trzeciej to trzecia godzina dnia, czyli po naszemu dziewiąta godzina, kiedy robotnicy w winnicy już dawno pracowali. Godzina szósta to południe — w południe wyszedł właściciel i zobaczył jeszcze stojących na rynku bezczynnie. Godzina dziewiąta, to już trzecia po południu, kiedy pracujący spoglądali na zegarki i patrzyli, czy słońce już zacznie zachodzić, bo zbliża się koniec pracy. Natomiast godzina jedenasta, to jest piąta po południu, kiedy słońce chowa się już powoli za wzgórza Galilei i Judei — to jest sam koniec pracy. Mowa tu więc o tych, którzy o piątej po południu przychodzą do pracy, która ma się kończyć o godzinie szóstej wieczorem.

Wyjaśnienie teoretyczne

Można też wyjaśniać tę przypowieść od strony teoretycznej. W adhortacji Christifideles laici Jan Paweł II wyjaśnił to w następujący sposób:

„W ewangelicznej przypowieści «gospodarz» wzywa robotników do swojej winnicy o różnych porach dnia: jednych wczesnym rankiem, innych około dziewiątej rano, jeszcze innych około południa i około trzeciej, ostatnich około piątej (por. Mt 20,1n). Św. Grzegorz Wielki komentując ten ewangeliczny tekst porównuje pory dnia z wiekiem człowieka. «Można przyjąć — pisze — że różne pory dnia wskazują różny wiek człowieka. Według takiej interpretacji ranek z pewnością oznacza okres dzieciństwa.

Godzina trzecia — lata dorastania: słońce świeci coraz wyżej — człowiek rośnie i zapala się do życia.

Godzina szósta oznacza młodość: słońce stoi niejako w zenicie — człowiek osiąga pełnię swoich sił.

Początek starości godzina dziewiąta, gdyż jak słońce chyli się ku zachodowi, tak człowiek zaczyna tracić młodzieńczą werwę.

Godzina jedenasta jest godziną ludzi w bardzo podeszłym wieku. [...] A zatem to, że robotnicy są wzywani do winnicy o różnych porach dnia, ma oznaczać, że jedni osiągają świętość życia już jako dzieci, inni w młodości, jeszcze inni jako dojrzali ludzie lub jako starcy»" (Św. Grzegorz Wielki, Hom. in Evang. I, XIX, 2: PL 76, 1155).

Komentarz św. Grzegorza Wielkiego można odnieść z powodzeniem do zdumiewającej różnorodności powołań w Kościele, w którym wszyscy i każdy są wezwani do pracy, aby przybliżyć nadejście Królestwa Bożego, zgodnie z właściwym sobie powołaniem, stanem, charyzmatem i posługą. […] Właśnie owa różnorodność czyni bogactwo Kościoła bardziej żywym i konkretnym” (Jan Paweł II, ChL, 45).

Chociaż mogą nas interesować i pasjonować wyjaśnienia techniczne i teoretyczne, to jednak one pociągają tylko wtedy, jeśli to słowo jest słowem żywym. Słowo Boże jest żywe wówczas, jeśli Pismo Święte przypomina kosz z ziarnem — przychodzi siewca, bierze garść ziarna i rzuca. Słowo jest pasjonujące wtedy, jeżeli jest jednym z tych ziarenek, które rzucone, mogą wydać plon i jeżeli można gdzieś zaobserwować, że to nie są tylko teoretyczne rozważania sprzed wieków, ale że faktycznie ziarno rzucone w glebę rośnie i wydaje plon.

Shane Paul O’Doherty — nawrócony terrorysta

Znalazłem niezwykłą historię, która dzieje się na naszych oczach, a dotyczy pewnego Irlandczyka, który nazywa się Shane Paul O’Doherty. Należał on do Irlandzkiej Armii Republikańskiej (IRA) i był nastolatkiem-terrorystą. Nie był to terrorysta wyłącznie na poziomie ideałów i poglądów, ale faktycznie podkładał bomby, rzucał granatami, strzelał. W Wielkiej Brytanii Shane Paul był bardzo znaną postacią. W latach siedemdziesiątych był tam jednym z najbardziej poszukiwanych ludzi. Pierwszą swoją bombę podłożył, gdy miał piętnaście lat. Rok później, w 1970 roku, rzucał w angielskich żołnierzy bombami własnej produkcji, nafaszerowanymi gwoździami. Pewnego razu wystrzelił nawet rakietę w angielską wieżę obserwacyjną. Rakieta jednak chybiła celu, wskutek czego zginęły niewinne osoby. Jego kolega zginął podczas produkcji jednej z takich bomb — błąd spowodował, że bomba wybuchła przed czasem.

Po swoich wyczynach w Irlandii Shane Paul wyjechał do Londynu, aby sterroryzować stolicę Anglii. Zajął się wysyłaniem przesyłek bombowych w listach. Wysyłał je do urzędów państwowych, wojskowych, do banków. Z wysłanych bomb wybuchło dwanaście. W ten sposób bardzo poważnie zranił dwanaście osób, które zostały okaleczone na różne sposoby: niektóre osoby straciły rękę albo palce, niektóre straciły wzrok. Jedną z bomb wysłał do biskupa Gerarda Tickle, który był katolickim kapelanem armii brytyjskiej. Ta akurat bomba wysłana do biskupa — nie wybuchła[1].

Mając to już wszystko sobą, pewnego razu, będąc akurat w Irlandii, poszedł do spowiedzi, aby znaleźć usprawiedliwienie dla tego, co robi. Poszedł do spowiedzi ze świadomością, że jest bojownikiem. W konfesjonale usłyszał: „Morderstwa i przemoc są zawsze złe” — niezależnie od ideałów. Zaraz potem został schwytany i trafił do więzienia. Jako dwudziestokilkuletni człowiek został skazany na wielokrotne dożywocie: za zabójstwa oraz wielokrotne usiłowanie zabójstwa.

W więzieniu zaczął studiować traktaty o sprawiedliwej wojnie. Cały czas myślał: „Dobrze robiłem. Chcę znaleźć argumenty za tym, że robiłem dobrze”. Jednak więzienny kapelan miał marzenie, żeby Shane Paul studiował coś innego. Napisał do jego rodziny: „wasz brat jest bardzo obdarowany; myślę, że te dary zostaną wykorzystane dla Boga”. Marzenie księdza kapelana zaczynało się powoli realizować i z czasem cela, w której przebywał Shane Paul, stała się podobna do celi mnicha: odtąd w jego codziennym życiu towarzyszyła mu Biblia. Szczególnie nie dawał mu spokoju jeden fragment:

„gdy przyniesiesz swój dar przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw dar swój przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim! Potem przyjdź i dar swój ofiaruj!” (Mt 5,24-25).

Shane Paul miał problem rodzin, które straciły synów, mężów, ojców. On miał problem ludzi, którzy żyli — piąty, dziesiąty rok — okaleczeni przez niego. Był pierwszym w historii członkiem Irlandzkiej Armii Republikańskiej, który poprosił o przebaczenie swoje ofiary i ogłosił przy tym, że on sam na przebaczenie nie zasługuje. W początkowych latach odsiadywania dożywocia dostał od jednego ze strażników więziennych broszurkę religijną z dedykacją, z której wynikało, że ów strażnik z żoną codziennie się za niego modlą.

W 1989 roku przyszła amnestia i Shane Paul wyszedł na wolność. Znalazł pracę w firmie komputerowej. W roku 2001 pojechał na rekolekcje. Gdy ksiądz zapytał go, czy już kiedyś był na rekolekcjach, odpowiedział: „Tak, i to długich: trwały czternaście lat” — tyle czasu właśnie spędził w więzieniu.

Dzisiaj ten człowiek ma pięćdziesiąt lat i od zeszłego roku przebywa w katolickim seminarium duchownym w Irlandii. Przygotowuje się do posługi księdza. Jest już po pierwszym roku seminarium.

Główne orędzie, które ma teraz były terrorysta, pięćdziesięcioletni kleryk po pierwszym roku seminarium, brzmi tak: „Jeśli Bóg mógł uratować mnie, to znaczy, że może uratować każdego”. On ma empiryczny dowód, że to jest możliwe, bo jeżeli jego mógł uratować, to kogo nie mógłby uratować? Czekają go jeszcze cztery lata seminarium. Nie spieszy mu się: Pan Jezus był bardzo cierpliwy względem niego — czekał dłużej niż pięć lat, więc i on może te kilka lat poczekać. Shane Paul wymarzył sobie, że po święceniach chciałby zostać kapelanem w więzieniu.


***

Takie historie bywają pasjonujące — historie, które można oglądać na własne oczy! Pan Jezus rozsiewa ziarno słowa, które wpada tu, tam, do celi więziennej w Londynie — i wydaje plon. Słowo Boże jest żywe i skuteczne, słowo Boże także i dzisiaj mówi, że Pan Jezus wychodzi szukać robotników do swojej winnicy. Były terrorysta z Irlandii mówi: „Jeśli Bóg mógł uratować mnie, to znaczy, że może uratować każdego”. Może warto dopowiedzieć: jeżeli jego, pięćdziesięciolatka z taką historią życia, mógł powołać do nowego, wielkiego dzieła w winnicy Pańskiej, to może i nas dzisiaj też może powołać do nowych, wielkich i wspaniałych dzieł. Pomysły Pana Jezusa są niezmierzone i nieprzewidywalne. Przed taką nieprzewidywalną fantazją Pana Jezusa zechciejmy dzisiaj z otwartym sercem stanąć. Amen.



Przypisy

[1] Convicted bomber enters Irish seminary, [w:] http://www.cwnews.com/news/viewstory.cfm?recnum=32006 (18.09.2005) [już niedostępny];

Voormalig IRA-terrorist naar seminarie
, [w:] http://www.rorate.com/rorate/scripts/nws_print.php?tablename=ro_nieuws&id=9260 (18.09.2005) [już niedostępny]; 

De terrorista a seminarista, [w:] http://www.mscperu.org/archives/2004/09/de-terrorista-seminarista.html (18.09.2005) [już niedostępny]; 

Johana Bronková, Bývalý terorista vstoupil do semináře, [w:] http://www.radiovaticana.cz/clanek_print.php4?id=2346 (18.09.2005); 

Veroordeelde Ierse bommenmaker wordt seminarist, [w:] http://www.katholieknederland.nl/actualiteit/2004/9/nieuws_509629.html (18.09.2005); 

CONVICTED BOMBER ENTERS IRISH SEMINARY, [w:] http://www.ewtn.com/vnews/getstory_print.asp?number=49342 (18.09.2005) [już niedostępny]; 

The Redemption of Shane Paul O’Doherty, [w:] http://saoirse32.blogsome.com/2005/08/07/the-redemption-of-shane-paul-odoherty (18.09.2005).



niedziela, 11 września 2005

Ile razy mam przebaczyć? - homilia


ks. Andrzej Siemieniewski


Homilia 
24. Niedziela Zwykła (Rok A)
11 września 2005


Ile razy mam przebaczyć?



„Piotr zbliżył się do Jezusa i zapytał:
«Panie, ile razy mam przebaczać,
jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie?
Czy aż siedem razy?»

Jezus mu odrzekł:
«Nie mówię ci, że aż siedem razy,
lecz aż siedemdziesiąt siedem razy»”
(Mt 18,21n)


Czy Dobra Nowina rzeczywiście jest… dobra?

Każdej niedzieli podczas Mszy pada wyrażenie, że będziemy czytać „słowa Ewangelii”. „Ewangelia” znaczy „dobra nowina”, ale czy rzeczywiście to, co usłyszeliśmy dzisiaj, jest dobrą nowiną? Czy to nie wygląda raczej na jakieś trudne i skomplikowane wymaganie, a wcale nie na dobrą nowinę?! Może nawet wygląda to na groźbę: „Podobnie uczyni wam Ojciec mój niebieski, jeżeli każdy z was nie przebaczy z serca swemu bratu” (Mt 18,35)!

Uczyni podobnie… czyli jak? Wyda katom! Czytamy bowiem: „I uniesiony gniewem pan jego kazał wydać go katom, dopóki mu całego długu nie odda. Podobnie uczyni wam Ojciec mój niebieski…” (Mt 18,34n). Czy to na pierwszy rzut oka wygląda na dobrą nowinę? Czy raczej wygląda na coś trudnego, na jakieś trudne wymaganie, a nawet na groźbę? Można by zwrócić się z pretensjami do Pana Jezusa — owszem, obiecuje przebaczenie, ale to przebaczenie związane jest z trudnymi warunkami! Kilka razy w Ewangeliach jest napisane, że Pan Jezus mówi, że aby uzyskać przebaczenie od Boga, trzeba przebaczyć ludziom (por. Mt 6,12-15; 18,21n.35; Mk 11,25; Łk 11,4; 17,3n; Ef 4,32).

Przebaczyć… aż siedem razy???!

To jest coś trudnego! Każdy, kto ma coś do przebaczenia — a pewnie każdy ma co przebaczać — to wie, że to jest trudne. Spróbujmy sobie przypomnieć różne momenty, kiedy ktoś nas skrzywdził, obraził, źle potraktował, nie zrozumiał, powiedział coś niemądrego. To nie jest łatwe — wybaczyć. Dlatego Piotr i tak bardzo daleko poszedł, kiedy zapytał, czy ma przebaczyć siedem razy. Zauważmy, że my mamy kłopot z przebaczeniem nie siedem razy — my mamy kłopot z przebaczeniem raz. Drugi raz to już byśmy się bardzo zastanowili. A za trzecim razem byśmy powiedzieli: „Gość jest niepoprawny!”. Wyobraźmy sobie tę trudną sytuację, która właśnie przed chwilą wypłynęła nam w pamięci i wyobraźmy sobie, że ona się powtórzyła raz, drugi, trzeci, piąty, a wczoraj powtórzyła się po raz siódmy!

Czyżby Ewangelia była niemożliwa do wypełnienia?

Można by się zwrócić z pretensjami do Pana Jezusa, że daje warunki nie do spełnienia, że takich warunków człowiek spełnić absolutnie nie może, że tego się nie da zrobić. Na ten temat w XIV wieku, ok. 1390 roku, toczyła się w Ankarze dyskusja. W dyskusji tej po jednej stronie występował bizantyjski cesarz, Manuel II Paleolog, chrześcijanin, a po drugiej stronie — perski uczony, muzułmanin.

Perski uczony, muzułmanin

I ten muzułmanin to właśnie zauważył. Zachęcał więc do zastanowienia się nad — jego zdaniem — niemożliwymi do wypełnienia naukami Jezusa:

„A Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu. Lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi! Temu, kto chce prawować się z tobą i wziąć twoją szatę, odstąp i płaszcz! Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące! Daj temu, kto cię prosi, i nie odwracaj się od tego, kto chce pożyczyć od ciebie. Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie” (Mt 5,39-45).

Muzułmanin wyliczał to wszystko, co jest dziwne, co jest nie do zniesienia albo nie do spełnienia. Mówił: Popatrzcie, to wszystko jest w waszej Ewangelii — czy to nie jest zachęta, żeby człowiek w ciele, taki jak my, naśladował życie aniołów? A to jest niemożliwe! Tego się nie da zrobić! to są jakieś poetyckie uniesienia! To są jakieś wzloty duchowe, ale dla aniołów — ludzie tak nie żyją.

Wniosek perskiego uczonego, muzułmanina, był taki: nauki Starego Testamentu były dobre, ale niewystarczające, były trochę za niskich lotów. Nauki Nowego Testamentu są przesadzone, niepraktyczne, poetyckie — dla aniołów, ale nie dla ludzi. Trzeba zatem szukać złotego środka — i takim właśnie złotym środkiem jest Koran. To jest właśnie droga rozsądku, droga umiaru — tym da się żyć.

Manuel II Paleolog, chrześcijanin

Manuel II Paleolog (1350-1425), cesarz bizantyjski, odpowiedział:

„Masz rację: jeśli z chrześcijaństwa przyjmiemy tylko pouczenia moralne, to chrześcijaństwo nie jest specjalnie dobrą nauką. Tego rzeczywiście nie da się wprowadzić w życie. Ale chrześcijaństwo to nie tylko pouczenie. To najpierw wyzwolenie, potem udzielenie mocy, a w końcu dopieropouczenie”.

Gdyby tak było, że Pan Jezus jest tylko wielkim nauczycielem moralności, to rzeczywiście chrześcijaństwo nie jest specjalnie dobrą nauką. To nie jest specjalnie dobra nauka, jeśli miałaby się kończyć tylko na pouczeniu: „Rób to, i to, i to, i jeszcze tego się od ciebie oczekuje, i tego się wymaga, i jeszcze takie ciężary, i takie, i takie”, bo wtedy robi się z tego ciężar nie do uniesienia. Ale — mówił cesarz chrześcijański — nauka Jezusa Chrystusa to nie tylko pouczenie. To najpierw wyzwolenie, potem obdarzenie mocą, a dopiero potempouczenie. Pouczenie przychodzi w chwili, kiedy człowiek już ma moc.

Zauważmy, że tak kończy się Ewangelia Mateuszowa. To właśnie jest tam napisane. To jest ostatnie zdanie z Ewangelii Mateusza:

„Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28,19n).

W jaki sposób mają nauczać wszystkie narody? Czy mówiąc, co mają robić? To byłoby za mało! To właśnie byłoby okrojenie Ewangelii tylko do pouczeń. Czyńcie uczniami wszystkie narody w taki sposób: najpierw udzielając im chrztu w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego i — taka jest kolejność w Ewangelii Mateuszowej — ucząc zachowywać wszystko, co wam przykazałem; z takim podtekstem: jak będą mogli zachować, jeśli nie będą mieli mocy? jak będą mogli to wszystko robić, nie mając Ducha Świętego? jak będą mogli w ogóle pomyśleć o zachowywaniu tych trudnych przykazań o własnych siłach? Wzruszą tylko ramionami, tak jak wzruszył ramionami perski muzułmanin w 1390 roku: „To jest niepraktyczne”.

Wróćmy do cesarza Manuela II Paleologa, który mówił tak:

„weźmy pod uwagę wsparcie i moc tego, który daje te pouczenia: ręka Boga współdziała z ludźmi dla wykonania tych poleceń”.

Koniecznie więc w debacie o Ewangelii trzeba wziąć pod uwagę wsparcie, którego udziela Jezus, moc. Trzeba wziąć pod uwagę moc Tego, który daje pouczenia. I tak to obrazowo wyraził Paleolog, że ręka Boga współdziała z tymi, którzy wykonują te polecenia. Gdy przychodzi polecenie: „Przebacz siedemdziesiąt siedem razy”, to przychodzi razem z mocą, przychodzi razem z ręką Boga, która „współdziała z ludźmi dla wykonania tych poleceń”. Gdy przychodzi polecenie: „Módl się za swoich nieprzyjaciół”, to ono przychodzi razem z mocą Bożej prawicy. Ręka Boga współdziała z tymi, którzy przyjmują to słowo. Na Wschodzie była tradycja mówienia, że Syn Boży i Duch Święty przypominają ręce Boga, tak jakby Bóg działał przez takie swoje ręce na świecie: przez Syna Bożego i Ducha Świętego. To w tym sensie ręka Boga współdziała z tymi, którzy chcą żyć Ewangelią.

„Proście, a będzie wam dane”

W tej samej Ewangelii Mateusza jest napisane:

„Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą. Gdy którego z was syn prosi o chleb, czy jest taki, który poda mu kamień? Albo gdy prosi o rybę, czy poda mu węża? Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec wasz, który jest w niebie, da to, co dobre, tym, którzy Go proszą” (Mt 7,7-11).

Co to jest „to, co dobre”? Różne rzeczy są dobre, ale co z darów Bożych jest najlepsze? Najlepsze z darów Bożych to moc do życia Ewangelią. To przede wszystkim jest dobre, bo gdy jest moc do życia Ewangelią, to wtedy inne dary − i dobre śniadanie, i dobry urlop, i zasobny portfel — to wszystko staje się naprawdę dobre. A gdy nie ma mocy do życia Ewangelią, to wtedy i dobre śniadanie, i dobry pozornie urlop, i nawet pękaty portfel stają się tylko źródłem nieszczęść. One same w sobie nie będą dobre, jeśli nie ma mocy do życia Ewangelią. Zatem to, co dobre, to przede wszystkim moc do życia Ewangelią.

W Ewangelii Łukasza jest już kropka nad „i” postawiona. W Ewangelii Łukasza już nie tylko jest napisane, że Ojciec da to, co dobre, tym, którzy Go o to proszą, ale że „Ojciec z nieba da Ducha Świętego tym, którzy Go proszą” (Łk 11,13); z podtekstem: przede wszystkim da Ducha Świętego po to, żeby ludzie mieli moc żyć tym, co Jezus polecił. To się tak krótko nazywa, szczególnie u św. Pawła: „nowe życie”. Nowe życie jest darem. Nowe życie ma jakiś kształt. To są właśnie te polecenia, wymagania. Ale nowe życie ma też moc do tego, żeby ten kształt wprowadzić w życie.

Wezwanie do modlitwy

Dlatego dzisiejsze czytanie z Ewangelii tylko pozornie jest proste: „Trzeba przebaczać? Dobrze, więc jak mnie ktoś zdenerwuje, to przebaczę”. Prawdę mówiąc, dzisiejsze czytanie jest bardziej wezwaniem do modlitwy. To jest wezwanie, żeby się modlić o Ducha Świętego — dlatego że On jest mocą do wprowadzenia tego w życie. Dopiero na drugim miejscu jest to wezwanie do przebaczania, do pójścia dwa tysiące kroków, do modlitwy za nieprzyjaciół.

Nauka Jezusa i dar Ducha Świętego to jedność — to razem nazywa się nowym życiem. Nie można tego rozdzielać. To właśnie dlatego prawdziwa, wprowadzająca w życie chrześcijańskie, nauka Kościoła jest dla tych, którzy wiedzą i doświadczają, że są ochrzczeni, że mają coś dodatkowego, mają moc. „Chrzcijcie ucząc o wszystkim, co wam przykazałem” to znaczy: niech mają moc, a będą mogli wprowadzić to w życie.

Kiedy te dwie strony nowego życia, dwie strony życia chrześcijańskiego mamy w pamięci, to może łatwiej zrozumiemy, skąd biorą się nasze nieustające upadki — wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu, miesiąc temu. Gdy nas ktoś zdenerwuje po raz drugi, albo trzeci, to wcale nie przebaczamy z anielskim uśmiechem, tylko wybuchamy. Wtedy przypomnijmy sobie, czy dzień wcześniej modliliśmy się o dar i moc Ducha Świętego, żeby mieć siłę do życia Ewangelią. Pewnie wcale nie. Pewnie uznaliśmy, że skoro jesteśmy wierzący, jesteśmy chrześcijanami, to już nie jesteśmy tacy, jak inni. Niezupełnie! Moc nie pochodzi z nas, aby się nikt nie chlubił (por. 1 Kor 1,27-31; 2 Kor 12,9n; Ef 2,8n). Moc pochodzi z zewnątrz, od Boga. I trzeba o nią prosić. Trzeba się nieustannie napełniać Duchem Świętym. A pierwszym celem napełniania się Duchem Świętym jest to, żeby w ogóle móc żyć Ewangelią.

„Cudownie jest być chrześcijaninem”

Benedykt XVI w wywiadzie, który w sierpniu udzielił dla Radia Watykańskiego, powiedział tak:

„Cudownie jest być chrześcijaninem ze świadomością, że otwiera to przed nami szeroką perspektywę i wielką wspólnotę. Jako chrześcijanie nigdy nie jesteśmy sami. Bóg zawsze jest z nami, a my zawsze jesteśmy razem w wielkiej wspólnocie, wspólnocie drogi; mamy plan na przyszłość i prawdziwy Byt, godny, by Weń wierzyć. To jest radość bycia chrześcijaninem i piękno wiary”[1].

Nowym życiem jest Boża rodzina. „Jako chrześcijanie nigdy nie jesteśmy sami. Bóg zawsze jest z nami” — Ewangelia to nie jest zmaganie o własnych siłach z czymś, co mnie przerasta. Wtedy trzeba by przyznać rację muzułmaninowi, że Koran jest lepszy, praktyczniejszy — to się da zrobić o własnych siłach, a Ewangelii się raczej nie da. To dlatego — przypomina Benedykt XVI — nigdy nie jesteśmy sami, Bóg zawsze jest z nami, a my zawsze jesteśmy razem w wielkiej wspólnocie. A wielka wspólnota nazywa się Kościół, rodzina tych, którzy zostali obdarzeni Duchem Świętym. Powiedział też Benedykt XVI: „jesteśmy w wielkiej wspólnocie — wspólnocie drogi”, bo nauka Ewangelii to jest coś, co się realizuje: godzina po godzinie, dzień po dniu idę — to jest wspólnota drogi. Mamy plan na przyszłość i prawdziwego Boga, godnego, by Weń wierzyć: „To jest radość bycia chrześcijaninem i to jest piękno wiary”.

Widzimy, że to nie jest jakaś radość płytka, płynąca ze wzruszeń tylko, lecz jest to radość płynąca z realizacji rzeczy trudnych. A można robić rzeczy trudne tylko wtedy, gdy nie jesteśmy sami, bo samemu się nie uda tego zrobić, nie wyjdzie.

Przy innej okazji — w Kolonii — mówił Benedykt XVI tak:

„…nie tworzymy sobie prywatnego Boga, prywatnego Jezusa, lecz wierzymy i oddajemy pokłon temu Jezusowi, którego ukazuje nam Pismo Święte i który w wielkiej wspólnocie wiernych, zwanej Kościołem, okazuje się żywy”[2].


***

Warto sięgać i do tego, co działo się w Kolonii, i do tego, co dla Radia Watykańskiego mówił Benedykt XVI, i także do tego, co wielcy i mądrzy chrześcijanie mówili przed wiekami. Wiele mądrych rzeczy w tradycji Kościoła jest, nawet w takiej mało nam znanej tradycji bizantyjskiej, jak w tym, co mówił w pewnej debacie z 1390 roku cesarz Bizancjum, Manuel II Paleolog. Amen.



Przypisy

[1] Benedykt XVI, ks. Eberhard von Gemmingen, Cudownie być chrześcijaninemWywiad z papieżem Benedyktem XVI, http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/benedykt_xvi/inne/wywiad_10082005.html (11.09.2005).

[2] Benedykt XVI, Nie jest to daleka opowieść Przemówienie Benedykta XVI do młodzieży zgromadzonej na czuwaniu modlitewnym 20 sierpnia 2005 r. wieczorem na kolońskich błoniach Marienfeld, http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/benedykt_xvi/przemowienia/kolonia-marien_pk_20082005.html (11.09.2005).




niedziela, 4 września 2005

Do czego potrzebna jest wspólnota? - homilia


ks. Andrzej Siemieniewski


Homilia 
23. Niedziela Zwykła (Rok A)
4 września 2005


Do czego potrzebna jest wspólnota?


Radość spotkania

Do wielkiej radości coniedzielnego spotkania z Panem Jezusem Bóg zechciał dodać także radość naszego wspólnego spotykania się ze sobą nawzajem. To jest dar, który Bóg dodaje do tego, co główne, najważniejsze i centralne: a jest to spotkanie z Nim, doświadczenie mocy Jego przebaczenia, Jego słowa, mocy Najświętszego Sakramentu.

Po co wspólnota? − odpowiedzi cząstkowe

W dzisiejszych czytaniach liturgii słowa Pan Bóg odpowiada na pytanie: do czego potrzebna jest taka wspólnota, w której ludzie regularnie widują się nie jako anonimowe osoby, ale jako ci, którzy się znają: są tak blisko, że się poznają, że zaczynają na siebie wpływać.

Odpowiedź cząstkowa brzmi: „Wspólnota jest mi potrzebna, bo dobrze się tu czuję, bo miło zobaczyć tę czy tamtą twarz”, „jest mi tu dobrze i przyjemnie”, „było wspaniale na rekolekcjach”.

To są odpowiedzi dobre, ale cząstkowe, ograniczone. Bóg chce w swoim słowie rozszerzyć te odpowiedzi tak, by stały się pełne.

Po co wspólnota? − odpowiedź pełna

Pełna odpowiedź brzmi: „Pan Bóg daje wspólnotę taką, gdzie ludzie się stykają i poznają, z jednego powodu — bo tu ci ludzie będą mogli wypełnić Prawo”. A wypełnianie Prawa polega na miłowaniu bliźniego: „Kto bowiem miłuje bliźniego, wypełnił Prawo” (Rz 13,8).

Po to więc Bóg daje wspólnotę, byśmy mogli wypełnić Prawo, czyli miłować bliźniego. Jednak, żeby miłować bliźniego, bliźni musi być blisko, musi być na wyciągnięcie ręki. Bliźniego nie da się bowiem miłować oglądając go tylko na ekranie telewizora. Owszem, można przeżywać wzruszenia, że gdzieś daleko jest powódź, utonęło kilka tysięcy ludzi, a pół miliona zostało bez dachu nad głową, ale to nie jest jeszcze miłość — to są tylko wzruszenia. Przejmujemy się i… po telewizyjnych wiadomościach oglądamy coś innego — na tym się skończyło.

To jeszcze nie jest miłość. To jest na razie tylko wzruszenie. Za wzruszeniem może pójść miłość, ale do tego muszę mieć bliźniego na wyciągnięcie ręki. Muszę go spotykać. Bóg daje wspólnotę po to, abyśmy mieli gdzie i jak miłować bliźniego. Potrzebne jest takie spotykanie się, żebyśmy się nawzajem poznali i to poznali po chrześcijańsku — to znaczy, żeby nasze życie podlegało ocenie. Słyszeliśmy w Ewangelii: „Gdy brat twój zgrzeszy , idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata” (Mt 18,15). Ludzie widzą, jak ja żyję — żyję dobrze albo źle — i reagują.

W tym, co Pan Jezus powiedział do swoich uczniów: „Gdy brat twój zgrzeszy , idź i upomnij go w cztery oczy”, najłatwiej ustawić się w pozycji tego, kto idzie i upomina. Ale zauważmy, że tu występują dwie osoby — występuje ten, który upomina i ten, kto jest upominany. We wspólnocie będziemy występować w obu rolach. Czasem trzeba pójść i wypowiedzieć upomnienie. Może wystarczy jedno słowo: „Opamiętaj się!” albo „Tak się nie robi!”

Czasem będziemy występować również w tej drugiej roli — to nam ktoś tak powie. I dopiero wtedy się okaże, czy powiemy: „Przestało mi być miło. Zamiast mnie chwalić, to mnie krytykują. To ja nie chcę takiej wspólnoty! Po co mi wspólnota, gdzie mnie krytykują!” Jednak, prawdę mówiąc, dopiero wtedy wspólnota zaczyna być potrzebna, jeśli nas krytykują. Może nawet rzadziej jest tak wprost, że ktoś mówi: „To Ty! To Ty to zrobiłeś!” Może częściej jest to przez samą atmosferę, styl życia, samo odczucie, że tak się nie robi. Dopiero wtedy, gdy czujemy się oceniani, osądzani i krytykowani, wspólnota spełnia swoją rolę — rolę ewangeliczną. Według Ewangelii tak właśnie ma być:

„Gdy brat twój zgrzeszy , idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi! A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik!” (Mt 18,15-17).

Miłość — sztuką służby

Angielski apologeta, C.S. Lewis, podaje następującą definicję wiary: „Wiara jest sztuką trzymania się tego, co nasz rozum kiedyś uznał, pomimo naszych zmiennych nastrojów”. Można to trochę zmienić i zdefiniować miłość: miłość bliźniego jest sztuką służby, pomimo naszych zmiennych nastrojów. Nastroje są zmienne, raz mi się chce, a raz mi się nie chce, raz mam przypływ entuzjazmu, a raz mam przypływ zniechęcenia; a miłość bliźniego — zmieniając to, co Lewis powiedział o wierze — jest sztuką służenia, pomimo naszych zmiennych nastrojów.

Jak wykonam wezwania tej trudnej sztuki, jeśli będę we wspólnocie obecny tylko przy dobrych nastrojach, a przy złych nie? „Dziś nie idę, bo nie mam nastroju. Dziś nie będzie mnie tam, bo nie czuję tego. Pójdę, jak będę czuć”. Jeśli mam taki plan na ten rok: „Jak będę miał nastrój, to przyjdę, a jak nie będę miał nastroju, to mnie tam nie będzie”, jeżeli z takim planem startuję, to wspólnota stanie się dla mnie bezużyteczna, a ja bezużyteczny dla wspólnoty z bardzo prostego powodu — bo nie będę uczył się służyć, nie będę uczył się miłości. Miłość bliźniego to służba pomimo naszych zmiennych nastrojów. Wykonam to tylko wtedy, jeśli będę tu zarówno przy nastrojach dobrych, jak i nastrojach złych.

***

Takie wezwanie Pan Bóg kieruje do nas dzisiaj w swoim słowie — kolejne pouczenie, jaki jest cel naszego gromadzenia się. „Kto miłuje bliźniego, wypełnił Prawo”, bo „miłość jest doskonałym wypełnieniem Prawa” (Rz 13,8.10), a miłość polega na służeniu pomimo naszych zmiennych nastrojów. Amen.