piątek, 25 czerwca 2010

ks. bp Andrzej Siemieniewski: Średniowieczna astrofizyka




ks. bp Andrzej Siemieniewski


Średniowieczna astrofizyka: opisy efektów grawitacyjnych


„Cokolwiek powstało od pierwszych chwil stworzenia,
utwierdzone zostało przez matematykę.
To był podstawowy wzorzec w umyśle Stwórcy”
(Hraban Maur, ok. 800 r.)


Raz jeszcze powrócimy na chwilę do autora żyjącego w starożytności, a to dlatego, że jego wpływ na interesującą nas na tym etapie chrześcijańską myśl średniowieczną był absolutnie dominujący. Mowa tu o św. Augustynie (364-430) i jego opinii na temat – jak określano to wówczas – antypodów. Tu ważna uwaga: antypody Augustyna to raczej „antypodzi”, gdyż doktor Kościoła ma na myśli ludzi mieszkających na przeciwległej półkuli, a nie leżące tam tereny:


„Nie ma podstaw do wierzenia baśniom o antypodach, to jest o ludziach z przeciwległej strony ziemi, gdzie słońce wtedy wschodzi, kiedy u nas zachodzi; i że ludzie ci z drugiej strony chodzą po ziemi, która jest pod naszymi stopami […]. Choćby uważać świat za kulisty i okrągły lub choćby się tego jakoś i dowiodło, nie wynika jeszcze z tego, żeby po tamtej stronie wśród wód bezmiaru był też ląd jaki, a choćby i był – niekoniecznie ludzie tam być mają”.

Według doktora Kościoła Ziemia jest, być może, kulista (gdzie indziej już wyjaśnił, że rozstrzyganie naukowych kwestii tego typu nie należy do teologów takich jak on, ale do astronomów). Dopuszczał też możliwość istnienia tam jakichś lądów (wówczas jeszcze nieodkrytych). Jednak nie wydawało mu się prawdopodobne, aby miał tam ktoś mieszkać. Argument jednak nie polegał bynajmniej na tym, jak mógłby myśleć czytelnik uformowany na dziewiętnastowiecznych przesądach, że grozi tam ryzyko spadnięcia z Ziemi „w dół”. Nie, ten argument w ogóle nie przyszedł mu do głowy. Powodem było powszechne przekonanie, że podróż przez równikowe upały na drugą stronę Ziemi jest niemożliwa, co uniemożliwiłoby ewentualną ewangelizację takich ludów. A przecież byłoby nie do wyobrażenia, aby Bóg stworzył ludzi, do których Ewangelia miałaby nigdy nie dotrzeć…


Czyżby więc niesamowite opowieści o strachu przed spadnięciem głową w dół z okrągłej Ziemi były fantazją? Tak, i to nie średniowieczną, ale znacznie późniejszą. Wielu uczonych wieków średnich wyraźnie mówiło o sile nazywanej dziś przez nas grawitacją. Tyle że według nich siła przyciągania powodowana była nie tyle przez wielką masę (jak na przykład kula ziemska), ale przez samą przestrzeń. Różnica była jednak tylko teoretyczna: przecież skoro kula ziemska znalazła się w centrum świata, to i tak siła przyciągania zawsze kierowała się prostopadle do powierzchni naszej planety i ku jej środkowi.


Żyjący na przełomie XI i XII wieku Rupert von Deutz (1070-1129) w swoim komentarzu do Księgi Rodzaju wyraźnie o takiej sile wspomina:


„Ziemia (orbis terrae) jest ze wszystkich stron opasana wodą, ze wszystkich też stron otoczona jest owiewającym ją powietrzem. Dlatego też gdyby pod kulą ziemską byli ludzie, których stopy skierowane byłyby przeciwnie niż nasze […], to nie musieliby bardziej obawiać się, że spadną, niż my – że porwie nas powietrze. Gdyż wszelki ciężar zmierza swym impetem ku ziemi”.

Dla uzupełnienia warto dodać, jak obrazowo unaoczniano działanie siły grawitacji w późnośredniowiecznej fizyce. Pomocne było w tym wyobrażenie sobie wykonania hipotetycznego tunelu przez całą kulę ziemską na wylot, tak aby tunel przechodził przez środek Ziemi. Angielski pisarz i teolog oraz opat cystersów, Alexander Neckam (1157-1217), w swojej książce De naturis rerum opisał taki myślowy eksperyment w następujących słowach:


„W ciele kulistym miejscem najniższym jest to, które znajduje się w środku. Dlatego miejscem najniższym w Ziemi jest jej środek. Gdyby więc ktoś wyobraził sobie, że przewierciłoby się Ziemię poprzez jej środek, tak by powstał wielki otwór na wylot, i wrzuciłoby się tam wielki ołowiany ciężar, aby bez przeszkód opadał w dół, to ruch tego ciężaru znalazłby punkt spoczynku w samym środku Ziemi. Dlaczego? Gdyż oczywiście gdyby taki ołów przekroczył w swoim ruchu środek Ziemi, już by nie spadał, ale zaczął wznosić się w górę”.

Św. Tomasz (1224-1274), mistrz filozofii średniowiecznej, wziął sobie za przykład ruch nie ołowianej kuli, ale wody:


„Nie należy myśleć o tym, co «na górze» i «na dole», w ten sposób, że coś mogłoby być «pod spodem» centrum [Ziemi], gdzie – jak zakładamy – istnieje pierwotne źródło wód. Przecież ruch od powierzchni Ziemi do jej środka jest spadkiem, ale gdyby woda miała dalej podążać wzdłuż linii prostej, to jej bieg byłby wznoszeniem się, bo ruch od środka [Ziemi] jest tym samym, co ruch w górę”.

Średniowieczni autorzy poruszali temat grawitacji nie tylko w terminach abstrakcyjnych przykładów, jak ruch metalowych kul lub cieków wodnych. Zobaczymy, jak to samo zagadnienie zostało przedstawione słowami poety, i to jednego z największych artystów w ludzkiej historii. Mowa tu o Dantem Alighieri i o jego Boskiej Komedii z roku mniej więcej 1307. Znajdziemy tam opis wędrówki podróżników w głąb Ziemi, aż do jej środka, a nawet jeszcze dalej. Dante w swojej Komedii przedstawił kosmos według obrazu świata, który inspirował się być może dziełem Restoro z Arezzo z roku 1282, zatytułowanym Composizione del mundo.


Z długiego opisu Dantego zainteresuje nas tu najbardziej, co wydarzyło się po dotarciu bohaterów poematu do samego centrum kuli ziemskiej. Najpierw, co warto odnotować, czytelnik dowiaduje się, że w centrum świata nie znajduje się bynajmniej jego część najdoskonalsza, ale miejsce najgorsze! Tam właśnie jest mieszkanie szatana i najohydniejszych zdrajców. Dlatego kiedy wędrowcy, Dante wraz ze swoim przewodnikiem Wergiliuszem, zbliżają się do samego środka Ziemi (a więc i środka wszechświata), muszą przeciskać się obok uwięzionego tam w lodzie Lucyfera. I wtedy właśnie dochodzi do niezwykłego zaburzenia przestrzeni: przewodnik Dantego zwrócił się nagle głową tam, gdzie przedtem miał stopy. Tylko w ten sposób mógł dalej iść.


Cóż się stało? Schodząc ciągle w dół, wędrowcy nagle doszli do punktu, w którym – nie zawracając przecież i idąc wciąż w tym samym kierunku, wzdłuż tej samej linii prostej – zaczęli wstępować do góry. W stanie jakiejś przedziwnej średniowiecznej „nieważkości” obrócili się tak, że ich głowy zajęły miejsce nóg – ale kierunku wędrówki nie zmienili! Co to za punkt? Tylko ktoś ciemny – zaznacza Dante – nie znałby odpowiedzi na to pytanie, będąc „nieświadom, jaki punkt ziemi przekroczyłem” (Piekło, XXXIV, 93).


Wędrowcy po przekroczeniu środka Ziemi i centrum grawitacji zaczęli przechodzić na jej drugą stronę i znaleźli się pod przeciwległą półkulą: „wszedłeś w sferę naprzeciwpolarną” (w. 112), pisze Dante, „tutaj jest ranek, gdy tam podwieczerze” (w. 118). To dlatego „z mroku słońce ku zorzy przebiegło od razu” (w. 104-105): choć „na górze” panowała noc, tu w tym samym czasie świeciło słońce.


A efekty grawitacyjne? „Przekroczyłeś ziarno [tj. jądro] ziemi, gdzie wszystkie ściągają ciężary” (w. 110-111). Wędrowcom nie pozostało więc nic innego jak obrócić się „do góry nogami” (a właściwie – w nowej grawitacyjnej sytuacji: „do dołu nogami”) i podążyć tunelem ciągnącym się przez całą półkulę południową, aż – jak wyznaje w swojej poetyckiej wizji Dante:


„obaczyłem niebios światło cudne
Przez krągły otwór migocące z góry.
Tędyśmy na świat wyszli, witać gwiazdy…”
(w. 137-139).


Wszystko to oczywiście jest tylko poetycką, wyimaginowaną podróżą do wnętrza Ziemi. Ale autor posłużył się przyjętym za oczywistość modelem kulistej Ziemi z grawitacyjnym centrum położonym w samym jej środku.


Rys. Szkic struktury kosmosu opisanego w artystycznej formie w Boskiej Komedii Dantego Alighieri. Co istotne: kulista Ziemia zwrócona jest tutaj ku dołowi półkulą pokrytą lądami. W samym centrum zamieszkanego świata, czyli „od spodu” kuli ziemskiej, znajduje się Jerozolima. Dlatego obowiązuje tu swoista zasada względności kierunków: schodzenie w głąb Ziemi, czyli w dół, jest jednocześnie poruszaniem się ku górze, mianowicie ku przeciwległej półkuli, pokrytej wodą oceanów


Wrócimy teraz do św. Tomasza, który w XIII wieku wykorzystał starożytne teksty Arystotelesa, aby teoretycznie wyjaśnić problem stabilności Ziemi w świecie, w którym wszystko spada w kierunku jego środka. Oczywiście wyjaśnienie to jest zgodne z ówczesnymi sformułowaniami praw fizyki. Nie wszystkie te naukowe tezy są do dziś aktualne, to prawda. Ale możemy być spokojni: ani o słoniu stojącym na żółwiu, ani o okrętach spadających w otchłań z krawędzi świata nic tu nie znajdziemy.


„Wszelkie ciężkie ciała poruszają się w stronę środka [kulistej] Ziemi w taki sposób, że gdyby nie napotkały przeszkody, przedmioty poruszające się ze wszystkich kierunków spotkałyby się w środku Ziemi. Powodem jest to, że każdy z nich porusza się po linii prostej, która jest prostopadła do linii stycznej do powierzchni Ziemi (ad rectos angulos respectu lineae contingentis superficiem terrae). Dlatego też wszystkie ciężkie ciała są przyciągane do wspólnego środka świata i Ziemi”.


------------------------
Fragment książki: ks. bp Andrzej Siemieniewski, Ścieżką nauki do Boga, Warszawa 2009, ss. 405.




środa, 9 czerwca 2010

Ks. bp Andrzej Siemieniewski: Wiara, rozum i lektura Biblii




ks. bp Andrzej Siemieniewski


Wiara, rozum i lektura Biblii


„«Na początku był logos». Bóg działa przez logos.
Logos oznacza zarazem rozum i słowo — rozum, który jest twórczy,
ale może się udzielać właśnie jako rozum”
(Benedykt XVI, 12 IX 2006 w Ratyzbonie)


1. Gdy rozum śpi…
Niniejszy tekst ma charakter bardzo praktyczny i pastoralny: jest odpowiedzią na pytania, z którymi spotykam się nieustannie w rozmaitych grupach modlitewnych, na wykładach teologii, na spotkaniach ruchów odnowy Kościoła. Są to pytania dotyczące Biblii. Jako że zlecono mi zadania duszpasterskie związane z ruchami i stowarzyszeniami katolickimi, animatorzy tych ruchów często kierują do mnie pytania o dobre katolickie pomoce do czytania Pisma Świętego.


Zapraszam do refleksji na kanwie kilku myśli zaczerpniętych z książki papieża Benedykta XVI Jezus z Nazaretu. Na samym początku tego dzieła Papież prezentuje nam szkic historii biblistyki minionego stulecia[1], zaczynając od tego, że w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku można było spotkać „całą serię budzących zachwyt dzieł o Jezusie”, ukazujących Jezusa Chrystusa jako prawdziwego człowieka żyjącego na ziemi i przynoszącego „ludziom Boga, z którym jako Syn stanowił jedno. W ten sposób przez Człowieka Jezusa stał się widzialny Bóg”. Jednak począwszy od lat pięćdziesiątych, ów obraz Jezusa Chrystusa w literaturze zaczął ulegać różnorakim przeobrażeniom. Coraz bardziej bowiem upowszechniało się przekonanie, że Nowy Testament jest wytworem fantazji pierwotnego Kościoła i że ma bardzo nikły związek z faktami historycznymi. Tak więc rozdzielono „Jezusa historii” od „Chrystusa wiary”, a w rezultacie „te dwie rzeczywistości coraz bardziej oddalały się od siebie”. Postać Jezusa, ukazująca się w wyniku badań historyczno-krytycznych, „była coraz mniej wyraźna i jej kontury coraz bardziej zamazane”, natomiast rekonstrukcje Jego postaci „stawały się coraz bardziej sobie przeciwstawne: od antyrzymskiego rewolucjonisty, dążącego do obalenia panujących potęg i ponoszącego porażkę, po łagodnego moralistę, który na wszystko zezwala, a mimo to, nie wiadomo dlaczego, sam zostaje stracony”. W związku z tym Benedykt XVI zadaje retoryczne pytanie:


„Co może jednak znaczyć wiara w Jezusa Chrystusa, w Jezusa Syna Boga żywego, jeżeli Człowiek Jezus zupełnie różnił się od Tego, którego ukazują ewangeliści i na podstawie Ewangelii głosi Kościół?”

Co prawda, istniała jednocześnie pewna „nieufność wobec tych obrazów Jezusa, sama jednak Jego postać coraz bardziej się od nas oddalała”, jak również „pozostało […] wrażenie, że o Jezusie mamy niewiele pewnych wiadomości i że Jego obraz dopiero później ukształtowała wiara w Jego boskość. […] wrażenie to przeniknęło w znacznym stopniu do świadomości chrześcijan”. Benedykt XVI komentuje to następująco:


„Sytuacja ta jest dramatyczna dla wiary, ponieważ niepewny się staje właściwy punkt jej odniesienia: zachodzi obawa, że wewnętrzna przyjaźń z Jezusem, do której przecież wszystko się sprowadza, trafia w próżnię”.

Zatem skoro chrześcijaństwo sprowadza się do wewnętrznej przyjaźni z Jezusem, a my o Jezusie nie wiemy nic pewnego, to znaczy tyle, że chrześcijaństwo polega na przyjaźni z kimś, o kim wiemy jedynie to, co inni ludzie mniemali o Jezusie. Papież konkluduje: wtedy wszystko „trafia w próżnię”.


Wielu katolików już wcześniej zauważyło, że do powszechnej świadomości przeniknęło przekonanie, iż czytając Nowy Testament, mamy kontakt z wiernymi z 60 czy 70 roku I wieku, ale nie mamy kontaktu z Jezusem. Jednak katolicy, którzy to zauważali, niekiedy wcale nie byli tym zaniepokojeni. W jednej z biblijnych grup modlitewnych sam słyszałem kiedyś takie oto wprowadzenie do refleksji nad sceną ewangeliczną:


„Będziemy studiować scenę z Ewangelii św. Mateusza. Wprawdzie nowoczesna krytyka biblijna wyjaśniła, że opisywane tu wydarzenie nie miało miejsca, ale nie jest to ważne. Istotne jest orędzie zawarte w tym tekście, a nie jego autentyczność”.

Jak potraktować takie wprowadzenie do spotkania wokół ewangelicznego tekstu? To jest świadectwo tego, o czym pisał Benedykt XVI. Tego typu świadomość przeniknęła nie tylko do krytyków Kościoła, ale także do świadomości ludzi wierzących, którzy to przyjęli jako naukowy pewnik. Tymczasem Benedykt XVI w książce Jezus z Nazaretu spełnił rolę owego dziecka z opowieści o królu, którego odziewano w różne szaty, a które w rzeczywistości nie istniały. Dziecko zawołało: „Król jest nagi!” i podobnie Papież zawołał: „Król jest nagi!”


Jeśli jedyną wartością ewangelicznych opowieści miałoby stanowić orędzie, a nie odniesienie do tego, co się faktycznie wydarzyło, to miałyby one wartość podobną do innych dydaktycznych historii czy historyjek, które też nie muszą mieć odniesienia do rzeczywistości. Zresztą niektórzy do takich wniosków doszli. Na przykład dla niemieckiego teologa Eugena Drewermanna sceny ewangeliczne to rodzaj bajek, mających wielką wartość — ale jedynie dydaktyczną. Pisał to w dobrej wierze, aby podkreślić wartość tekstu ewangelicznego na dzisiaj. Tymczasem jeżeli związek wspólnoty Kościoła z powstawaniem Pisma Świętego jest taki, że święty tekst jest dowolnym wytworem wspólnoty kościelnej, bez większego związku z faktami z życia Jezusa z Nazaretu, to Nowy Testament nie może być podstawą wiary dla racjonalnie myślącego człowieka. Wtedy nie można być zarazem człowiekiem rozumnym i chrześcijaninem.


2. Ślady, które już przepadły
Jednym z największych autorytetów dla tego typu szkoły myślenia egzegetycznego jest luterański biblista Rudolf Bultmann († 1976), reprezentant szkoły myślenia, według której o Jezusie z Nazaretu, „Jezusie historii”, nie wiemy praktycznie nic, natomiast znamy jedynie dane wiary Kościoła o „Chrystusie wiary”.


Gdyby odrzeć to z teologicznego żargonu i przetłumaczyć na język codzienny, znaczy to chyba tyle, że wiara chrześcijańska jest wytworem fantazji i że w Kościele przekazuje się wiarę, o której w ogóle nie wiemy, czy jest prawdziwa, a nawet mamy wszystkie dane przypuszczać, że jest nieprawdziwa. I tu właśnie leży cała paradoksalność sytuacji: Bultmann stwierdzi, że to nic nie szkodzi, bo nie jest ważna autentyczność ewangelicznej historii, lecz tylko jej orędzie. Oto cytat z jednej z najsłynniejszych książek Bultmanna Jezus i Słowo:


„Prawie nic nie można się dowiedzieć o życiu i osobie Jezusa, ponieważ wczesne źródła chrześcijańskie nie wykazują zainteresowania ani jednym, ani drugim. Co więcej, są fragmentaryczne i często legendarne, a innych źródeł na temat Jezusa nie ma […]. W Ewangeliach synoptycznych wszystko, co z powodu formy języka lub treści może pochodzić z chrześcijaństwa hellenistycznego, należy wykluczyć jako źródło wiedzy o nauczaniu Jezusa.
Analiza krytyczna mówi nam, że istotne elementy trzech Ewangelii [synoptycznych] pochodzą z aramejskiej tradycji najstarszej wspólnoty palestyńskiej. […] Ale nie mamy żadnej pewności, że Jezus naprawdę wypowiedział słowa nawet z tej najstarszej warstwy. Jest możliwe, że zawartość tej warstwy też jest wynikiem skomplikowanych procesów historycznych, których ślady już przepadły”[2].

Co z tego wynika? Według Bultmanna „wczesne źródła chrześcijańskie nie wykazują zainteresowania” ani życiem, ani osobą Jezusa. Twierdzenie to wydaje się jednak nieprawdziwe. Można kwestionować, czy Ewangelista wiernie relacjonuje opisywane przez siebie wydarzenia, ale czytelnik czterech Ewangelii ewidentnie odnosi wrażenie, że teksty te wykazują zainteresowanie osobą Jezusa, tym, co mówił, jak się zachowywał, jakie miał odczucia i emocje oraz co i kiedy robił. Tak więc teksty ewangeliczne są wybitnie zainteresowane i osobą, i życiem Jezusa, a mimo to Bultmann twierdzi — mając na myśli głównie Nowy Testament — że tak nie jest, „co więcej, są fragmentaryczne i często legendarne, a innych źródeł na temat Jezusa nie ma”.


Następnie Bultmann przedstawia swoje mniemanie na temat wiarygodności tekstów ewangelicznych. Mówi, że w Ewangeliach synoptycznych jest wiele form językowych lub treści, które pochodzą z chrześcijaństwa hellenistycznego, czyli związanego z kulturą grecką. Zdaniem Bultmanna należy je wykluczyć jako źródło wiedzy o nauczaniu Jezusa. Mówi dalej, że analiza krytyczna obok tych źródeł hellenistycznych wyróżnia też elementy pochodzące z tradycji aramejskiej, czyli semickiej tradycji wspólnoty palestyńskiej. I tutaj, gdzie chciałoby się powiedzieć: „O, nareszcie! A więc mamy przynajmniej coś pewnego!”, Bultmann kończy, że „nie mamy żadnej pewności, że Jezus naprawdę wypowiedział słowa nawet z tej najstarszej warstwy. Jest możliwe, że zawartość tej warstwy też jest wynikiem skomplikowanych procesów historycznych, których ślady już przepadły”.


Tego typu wypowiedzi są skomentowane w książce Benedykta XVI Jezus z Nazaretu bardzo racjonalnym pytaniem: Jeśli ślady czegoś przepadły, to skąd możemy wiedzieć, że to w ogóle miało miejsce? Jest to podejmowanie wnioskowania o rzeczywistości bez żadnych podstaw do wniosków.


Bultmann jest też autorem powiedzenia:


„Nie można używać światła elektrycznego oraz odbiornika radiowego, w chorobie stosować środków nowoczesnej medycyny — a jednocześnie wierzyć w świat duchów i cudów Nowego Testamentu. A kto myśli, że osobiście może tak żyć, niech uświadomi sobie, że chociaż czyni to dla podtrzymania chrześcijańskiej wiary, to zmienia chrześcijańskie przepowiadanie w coś niezrozumiałego, a nawet niemożliwego”[3].

Dziś powiedzielibyśmy: jeśli ktoś może godzić używanie elektryczności z wiarą w cuda Nowego Testamentu, niech sobie uświadomi, że jego postępowanie „zmienia chrześcijańskie przekonywanie w coś niezrozumiałego, a nawet niemożliwego”. Ma to zapewne znaczyć, że jeśli ktoś dziś mówiłby na ambonie przez mikrofon, że wierzy w cuda nowotestamentowe, to spowodowałby, że słuchacze ze zgorszeniem się wycofają i przestaną wierzyć, bo to przecież niemożliwe. Nie wydaje się jednak, byśmy w kościołach obserwowali takie właśnie zjawisko, mimo że wynalazków technicznych mamy obecnie o wiele więcej niż za czasów Bultmanna.


Problem ten dotyczy nie tylko teologów luterańskich. Sięgniemy teraz po przykład z teologii katolickiej.


3. O tym, jak naśladować kogoś, o kim nic nie wiadomo
Uta Heinemann to pierwsza kobieta na świecie, która uzyskała habilitację z teologii katolickiej (1969). Przez wiele lat uczyła katolików teologii na uniwersytetach niemieckich. Nie jest to więc postać marginalna, a jej twórczość nie jest bynajmniej niszowa. W 1944 roku 17-letnia Uta Heinemann mieszkała przez pół roku u Rudolfa Bultmanna, u jego rodziny w Marburgu. Jako osoba zainteresowana Biblią często z nim rozmawiała, więc miał okazję przekazać jej swoje poglądy na temat orędzia biblijnego. Zobaczmy, jaką wizję Pisma Świętego i relacji wspólnoty Kościoła do powstania Biblii prezentuje prof. Heinemann:


„Wiemy niewiele o Jezusie: urodził się, istnieli ludzie, którzy towarzyszyli mu jako uczniowie, na rzymskim krzyżu został stracony. Ale jeśli pójdziemy jego śladami, odczujemy, że poszukiwał Boga i że Go odnalazł. Głos Jezusa jest ciągle jeszcze żywym głosem, a Jego prawda jest wciąż żywą prawdą”[4].

Z tego wynika, że na dobrą sprawę wiemy niewiele więcej ponad to, że Jezus się urodził, że istnieli ludzie, którzy w Jego działalności towarzyszyli Mu jako Jego uczniowie i że został stracony na krzyżu. Wiemy o Jezusie niewiele, „ale jeśli pójdziemy jego śladami, odczujemy, że poszukiwał Boga i że Go odnalazł” oraz iż pragnął objawić Boga jako kogoś bliskiego pojedynczemu człowiekowi.


Na razie sprawia to wrażenie racjonalnego wywodu. Przyjrzyjmy się jednak, czy ten wywód rzeczywiście jest racjonalny do końca, to znaczy czy jest on godny człowieka myślącego logicznie.


Warto zadać sobie pytanie, ile w historii świata jest osób, o których mamy informacje tego typu: że urodzili się, że mieli uczniów i że zostali straceni. Wydaje się, że osób, o których to wiemy, znajdziemy w historii całe mnóstwo. Na przykład Juda Galilejczyk, o którym czytamy w Piśmie Świętym, że podburzył lud i został stracony (por. Dz 5,37). A obok niego tysiące innych. Powstaje więc logiczne, bardzo racjonalne pytanie: dlaczego z wachlarza dziesiątek, setek czy tysięcy ludzi z historii świata, którzy urodzili się, mieli uczniów i zostali straceni, mielibyśmy wybrać akurat postać Jezusa z Nazaretu? Dlaczego nie szukać swojego bohatera w innych wiekach albo w innych krajach? Dlaczego mielibyśmy wybrać akurat tego Jezusa?


Racjonalnych problemów jest tu kilka. Po pierwsze, skoro nic o Nim nie wiemy, dlaczego mamy wybrać Jego, a nie kogoś innego? Po drugie, jeśli wiemy tylko tyle, że urodził się, miał uczniów i został skazany, to w jakim sensie możemy pójść Jego śladami? Co by to miało znaczyć? Czy to, że pierwszą część „pójścia śladami Jezusa” już spełniliśmy, gdyż się urodziliśmy? „Pójść Jego śladami” mogłoby również znaczyć „mieć uczniów”. Jednak nie wiadomo, co należałoby im mówić, gdyż podobno nie wiemy, czego Jezus nauczał. Pozostaje jeszcze część trzecia: zostać straconym, bo innych śladów nie ma… I pani Heinemann zapewnia nas, że „jeśli pójdziemy Jego śladami, odczujemy, że Jezus poszukiwał Boga”. Może odczujemy — trzeba by to sprawdzić — ale jak iść za kimś, o kim nic nie wiemy, i w ogóle dlaczego mamy za Nim iść, tego niestety nam się nie wyjaśnia.


Tego typu nauczanie prezentowane jest jako osiągnięcie rozumu, czyli krytyczna, rozumna analiza tekstu biblijnego. Ten sposób myślenia przenika do komentarzy biblijnych i — jak już wcześniej wspomniałem — do świadomości biblijnych grup modlitewnych.


Jednym z celów książki Jezus z Nazaretu papieża Benedykta było to, żeby obudzić sceptycyzm wobec sceptycyzmu pewnego typu biblistów. Podstawowym założeniem powinno być, że ludzie są rozumni i nie muszą wierzyć tylko dlatego, że ktoś z tytułem naukowym im coś powiedział. Tytuł naukowy, profesura, to jeszcze nie jest autorytet Kościoła. Autorytet Kościoła to jest papież, sobór, dokument komisji biblijnej. A autorytet dla wszystkich ludzi — zarówno dla katolików, jak i niekatolików — to rozum i właściwe mu logiczne metody wnioskowania.


Benedykt XVI jest piewcą racjonalności. Przypomina, że człowiek jest istotą racjonalną, że rozum ludzki odzwierciedla rozum Boży, że rozumność ludzka jest udziałem w rozumności samego Boga i że wobec tego postępowanie nieracjonalne jest niegodne człowieka. Jeśli ktoś mniema, że jest chrześcijaninem i jest nawet profesjonalnym głosicielem chrześcijaństwa, a jednocześnie twierdzi, że o głównej postaci chrześcijaństwa nic nie wiemy, ale za to jeśli za taką postacią pójdziemy, to odczujemy jej orędzie, to wydaje się to nonsensowne albo, jak łagodniej wyraża to Benedykt XVI, zachodzi obawa, że trafiamy w próżnię.


Ktoś mógłby jednak powiedzieć: „Te pytania są chyba za proste. To chyba niemożliwe, żebyśmy dyskutowali w poważnych dziedzinach wiedzy na takim poziomie”. Tymczasem do takich właśnie prostych pytań zachęca Benedykt XVI i stawia je w swojej książce, bardzo często bowiem to, co nazywa się krytyczną i racjonalną nauką o Biblii, zawiera dość fundamentalne błędy. Mówimy o zupełnie podstawowych problemach logicznych.


Tego typu ludzie jak Bultmann czy Heinemann prezentują się jako sceptyczni krytycy Nowego Testamentu. My natomiast zachęcamy do tego, żeby być sceptycznym wobec sceptycyzmu, krytycznym wobec krytycyzmu. I jak widać, nie wymaga to bardzo wysublimowanych zabiegów logicznych ani bardzo wyszukanej wiedzy językowej czy kulturowej. Czasem wymaga tylko wiedzy o podstawowych prawach logicznych dotyczących przekształcania zdań.


4. Autorytet naukowego autorytetu
Podczas wykładu spotkałem się niedawno z pytaniem jednego ze studentów: „Czy warto czytać profesorów biblistyki?”. Możliwe, że w tym pytaniu brzmiała pewna przednowoczesna wizja nauki: nauka miałaby polegać na znalezieniu niezawodnego autorytetu. Kiedy taki autorytet się ustali, potem można już bezrefleksyjnie korzystać z nauk autorytetu. Być może pytający uważał kiedyś zbiór „profesorów biblistyki” za autorytet. Później jednak zrodziły się u niego wątpliwości. Może oni nie są jednak autorytetem zawsze niezawodnym? Pytanie zostało skierowane do mnie, tak jakbym teraz z kolei ja miał wystąpić w roli niezawodnego superautorytetu: to znaczy mającego autorytet wskazywać inne autorytety.


Taka droga uprawiania teologii jest jednak błędna. Aby to wyjaśnić, zaczniemy od przykładu z teologii, a konkretnie biblistyki. Jest to przykład przytoczony przez papieża Benedykta XVI we wspomnianej już książce Jezus z Nazaretu:


„W drugiej połowie XX stulecia interpretacja czwartej Ewangelii pozostała pod przemożnym wpływem wydanego w 1941 roku komentarza Rudolfa Bultmann do pism Janowych. Za bezdyskusyjny pewnik uważa on, że głównych idei Ewangelii Jana nie należy szukać w Starym Testamencie i w […] judaizmie, gdyż znajdują się one w gnozie. […] Znamienne jest tu jego zdanie: «Idea wcielenia Odkupiciela […] ma pochodzenie zdecydowanie gnostyckie. […] Bardzo wcześnie została przejęta przez chrześcijaństwo i była wykorzystywana w chrystologii»”[5].

Mówiąc krótko: Benedykt XVI relacjonuje nam, że biblista Bultmann przedstawił jako wynik badań naukowych wniosek: nauka o Jezusie jako wcielonym Synu Bożym i Odkupicielu miałaby pochodzić spoza chrześcijaństwa, z obcej religii, z pogańskiej gnozy.


Jak na ten wniosek naukowego biblisty reaguje Papież? Przeczytajmy:


„Czytelnik pyta tutaj: Skąd Bultmann to wie? Odpowiedź Bultmanna wprawia w osłupienie: «Jeśli nawet ten pogląd należy […] zrekonstruować na podstawie źródeł późniejszych od Jana, to jednak jego starszy wiek nie ulega najmniejszej wątpliwości». W tym decydującym punkcie Bultmann popełnia błąd, […] Martin Hengel [zaś] nazywa [to] pseudonaukową mistyfikacją”[6].

Najważniejsze prawdy są zwykle najprostsze. Dlatego kluczowe sformułowanie w papieskim tekście brzmi: „czytelnik pyta”. Te słowa są najważniejszą lekcją z całej książki Josepha Ratzingera. Benedykt XVI zachęca do stawiania pytań, czyli do aktywnego używania rozumu na każdym etapie lektury teologicznego tekstu. Prowadzi go to do wniosku: „Jak trudno jest najbardziej krytycznej nauce ustrzec się poważnych błędów”[7].


A teraz prześledzimy wewnętrzną logikę argumentu Benedykta XVI zastosowanego w przytoczonym tekście. Istnieje poważna pokusa, aby ująć ją w następujący — błędny — schemat:


1) Papież musi bronić tradycyjnych dogmatów katolickich;
2) przedstawiciel nowoczesnej, naukowej biblistyki wskazuje na słabe podstawy tych dogmatów;
3) dlatego papież krytykuje biblistę jako reprezentanta poglądów niezgodnych z katolicką doktryną.


Takie ujęcie papieskiego rozumowania jest wprawdzie kuszące, ale byłoby całkowitym rozminięciem się z myślą Benedykta XVI. Aby zrozumieć jego prawdziwe intencje, przypomnijmy sobie, na czym polega teologia (do której należą przecież nauki biblijne).


Teologia to współdziałanie wiary i rozumu (fides et ratio).
Wiara (fides) odnosi się do nadprzyrodzonego autorytetu, który objawia nam samego siebie: tym autorytetem jest Bóg, dostępny zwłaszcza przez wcielonego Syna Bożego, Jezusa Chrystusa. A ponieważ Objawienie Boga dokonuje się w historii, poprzez Lud Boży, dlatego Boży autorytet rozciąga się na powstałe w Kościele Pismo Święte i na artykuły wiary Kościoła, czyli na Tradycję.


Rozum (ratio) odnosi się do umysłowej działalności człowieka zastanawiającego się nad Objawieniem Bożym. Teolog używa swojego rozumu dla operacji umysłowych, takich jak wnioskowanie, porównywanie, opisywanie lub formułowanie zachęt dla czytelnika. Ponieważ są to operacje ludzkiego umysłu, zatem mają inny autorytet niż Boże Objawienie. Jest to autorytet rozumu człowieka. Działalność rozumu można prześledzić, może i powinien czynić to każdy czytelnik dzieł teologa. Na przykład działalność rozumu Rudolfa Bultmanna może prześledzić czytelnik jego prac. Jednym z takich czytelników stał się papież Benedykt, który podzielił się z nami wynikiem tak przeprowadzanego testu: w rozumowaniu Bultmanna znalazł logiczny błąd. Wobec błędu logicznego autorytet teologa, nawet sławnego, jest bezsilny. Jeśli ktoś przeprowadził niewłaściwe rozumowanie, to niezależnie od tego, czy jest gimnazjalistą, czy najsłynniejszym na świecie biblistą, jego rozumowanie pozostanie błędne. Parafrazując biblijne zdanie, można powiedzieć, że logika nie ma względu na osoby.


Graficznie można przedstawić ten problem następująco: teologia to rozumne działanie człowieka operującego danymi Objawienia i prowadzące do sformułowania wniosków:



Fides
Dane Objawienia = Biblia + Tradycja
Autorytet Osoby Boga oraz pasterzy Kościoła

+

Ratio
Zasady logicznego myślenia
Autorytet rozumu



Fides et ratio
Wynik pracy teologa:
jego wnioski przedstawione do publicznej oceny przez czytelników



Jeśli tak się sprawy mają, to czytelnik opracowań biblistów ma obowiązek śledzić ich rozumowanie, gdyż w zależności od poprawności przeprowadzonych operacji umysłowych będzie mógł albo przyjąć przedstawione tam wnioski, albo je odrzucić.


To właśnie przekazuje Papież w słowach: „czytelnik pyta”. O ile katolicki czytelnik Biblii ma w sobie wzbudzić wiarę w nadprzyrodzony autorytet świętego tekstu, a czytelnik dokumentów Soboru Trydenckiego — wiarę w nadprzyrodzone prowadzenie Kościoła przez Ducha Świętego, to czytelnik dzieła teologa ma obowiązek wzbudzić w sobie krytycyzm myślenia.


Jak zasada ta ma działać w praktyce? Na przykład nawet jeśli zapewnia się nas, że Katolicki komentarz biblijny (Vocatio, Warszawa 2001) to „znakomity komentarz opracowany przez kilkudziesięciu najwybitniejszych biblistów katolickich” oraz „jeden z najbardziej udanych owoców wiosny biblijnej w Kościele”[8], a także, że jest „podstawowym vademecum” i „odpowiada wymagającym kryterium naukowym lat dziewięćdziesiątych XX wieku”[9], to nie zwalnia nikogo od zalecanej przez Benedykta XVI postawy: „czytelnik pyta”. Niech pyta, czy można pogodzić w jednej książce następujące dwa zdania: „Stary Testament nie nauczał wprost o zmartwychwstaniu (wyjątkiem jest późny tekst Dn 12,2)” oraz „Sprawiedliwego Bóg wskrzesi i ożywi, [a] sprawiedliwi otrzymają nowe ciała (2 Mch 7,11)”[10]. Niech „czytelnik pyta”, jaką wartość logiczną może mieć zdanie „poczęcie [Jezusa] z dziewicy jest potencjalnie możliwe”[11], albo jakie może być źródło dla tezy, że opisując Ostatnią Wieczerzę, Łukasz w rozdziale 22 swojej Ewangelii „maluje obraz ze znacznie większą liczbą postaci — kobietami i mężczyznami”[12]. Okazji do tego typu pytań nie zabraknie nigdy. Można tu dodać również intrygującą tezę, że w czasie powstawaniu tekstu Ewangelii według św. Mateusza „to, że Jezus był uzdrowicielem, wprawiało w zakłopotanie chrześcijan”[13] — niech zachęcony przykładem papieża Benedykta czytelnik pyta o źródło tej niecodziennej opinii. Niech pyta, jaka logika pozwala w dwóch sąsiadujących ze sobą zdaniach zmieścić opinię naukowca, że podczas wygłaszania przez Jezusa „Kazania na równinie” (Łk 6,17-49) „ludzie zamożni nie byli tam obecni i nie mogli słuchać Jego kazania”; oraz drugą opinię naukowca, że „nie mamy prawa zakładać, że nie było tam ludzi [zamożnych]”[14]. Jeśli raz przyzwyczaimy się do takiej lektury komentarzy biblijnych, do jakiej zachęca nas Benedykt XVI, to z jednej strony będziemy mogli za nim mówić o „wielkiej wdzięczności za to wszystko, co nam dała i co nadal daje” współczesna egzegeza[15], a z drugiej — zachowamy właściwą miarę religijnego autorytetu Boga Objawienia połączonego ze stosownym krytycyzmem wobec metod prowadzenia racjonalnego dyskursu zgodnego z zasadami logiki obowiązującymi we wszystkich dziedzinach nauk.


5. Sapere auso
Sapere auso — „temu, który ośmielił się myśleć, ośmielił się wiedzieć”; te słowa wyryte na medalionie ku czci Stanisława Konarskiego, twórcy i założyciela Collegium Nobilium w Warszawie, mają przyświecać każdej lekturze teologicznego tekstu, w tym także tekstów z zakresu katolickiej biblistyki. Jakże konieczne jest przyjęcie zdrowego naukowego sceptycyzmu i krytycyzmu, do którego prowadzi nas Benedykt XVI prostym i jakże trafnym pytaniem: „Skąd Bultmann to wie?”. To pytanie ma towarzyszyć każdej odpowiedzialnej lekturze teologicznego tekstu, w którym ktoś opracowuje dane Objawienia. To pytanie jest obowiązkiem katolika: czy dane wyjściowe zaprezentowane w tekście prowadzą logicznie do przedstawionych wniosków? Jeśli tak, to na mocy niezawodnej logiki wnioski przyjmujemy. Jeśli zaś nie? Wtedy za przykładem papieża Benedykta stwierdzamy: „Odpowiedź Bultmanna [czy jakiegokolwiek innego teologa] wprawia w osłupienie”. Słowa „wprawia w osłupienie” mają tu zapewne znaczyć tyle, że wykazują podstawowe braki w logicznym wnioskowaniu, a ponieważ logika jest niezawodnym — choć nie jedynym — narzędziem dochodzenia do prawdy w umysłowej działalności człowieka, brak logiki oznacza bezwartościowość całego wywodu.


Wniosek? Nie wystarczy światowa sława naukowca, aby stwierdzić, że jakaś teza „nie budzi najmniejszych wątpliwości”. Konieczne są rozstrzygające argumenty. Jeśli ich zabraknie, to każdy, kto trafnie wskaże na logiczny błąd, ma więcej racji niż autor błędnej tezy.


Skoro wiemy już, że ujęcie wewnętrznej logiki argumentu Benedykta XVI według schematu „Papież krytykuje biblistę jako reprezentanta poglądów niezgodnych z katolicką doktryną” jest w tym przypadku niesłuszne, spróbujmy ująć to w schemat bardziej odpowiadający myśli Josepha Ratzingera:


1) Papież chce bronić osiągnięć naukowej biblistyki.
2) do koniecznych cech nauki należy logiczna spójność wywodu.
3) dlatego Papież krytykuje pewnego biblistę jako autora rozumowania niezgodnego z logiką właściwą całemu rodzajowi ludzkiemu.


W książce Benedykta XVI Jezus z Nazaretu znajdziemy więcej przykładów wskazywania na brak logiki zdarzający się w naukowym wywodzie. Wtedy wywód okazuje się błędny, niezależnie od osobistego autorytetu naukowca, który go przeprowadzał. I tak w rozdziale 8 Papież cytuje wnioski, do jakich doszedł Ingo Broer:


„Ewangelia Jana jawi się naszym oczom nie jako relacja historyczna, lecz jako dzieło literackie, które jest świadectwem wiary i chce wiarę umacniać”[16].

Po przytoczeniu tych wniosków Papież wskazuje na ich wewnętrzną sprzeczność, co jest — jak wiadomo — podstawowym logicznym uchybieniem:


„Jaką wiarę [Ewangelia] «poświadcza», jeśli pominęła historię? Jak umacnia wiarę, jeśli staje przed nami — mocno ten moment podkreślając — jako świadectwo historyczne, a relacją historyczną jednak nie jest? Mamy tu do czynienia z fałszywym pojęciem historyczności, jak również z fałszywym pojęciem wiary”[17].

Papieski argument można ująć w schemat logiczny: tekst Ewangelii Janowej wielokrotnie sygnalizuje pragnienie oddania historycznych realiów wydarzeń z życia Jezusa, jak na przykład w słowach: „Ten właśnie uczeń daje świadectwo o tych sprawach, i on je opisał. A wiemy, że świadectwo jego jest prawdziwe” (J 21,24). Jeśli ktoś twierdzi, że jednak nie jest to wcale relacja historyczna, lecz tylko literacka kompozycja, to nie może równocześnie twierdzić, że jest to świadectwo wiary. Trzeba wybrać: albo — albo. Albo jest to świadectwo wiary w zbawczą moc wydarzeń, które są opisane w Ewangelii, albo Ewangelia nie opisuje faktycznych wydarzeń, ale wtedy nie jest świadectwem wiary, lecz raczej wyobraźni.


Na podorędziu mam barwny przykład z życia rodzinnego. Wyobraźmy sobie ojca czytającego dzieciom słowa z listu od matki, która wyjechała kilka miesięcy wcześniej: „Drogie dzieci, bardzo was kocham”. Dzieci pytają: „Czy ten list jest autentyczny? Czy mama na pewno to napisała? Czy na pewno ta scena miała miejsce?” Ojciec odpowiada: „To nie jest ważne. Istotne jest orędzie zawarte w tym tekście, a nie jego autentyczność. Niezależnie od tego, że takie wydarzenie wcale nie miało miejsca, przekazuję wam orędzie o miłości waszej matki do was”. Takie podejście do rodzinnej korespondencji byłoby oczywiście absurdalne! Orędzie tego typu listu jest ważne tylko o tyle, o ile jest autentycznym orędziem danej osoby; jeśli natomiast z ową osobą nie jest związane, to traci sens, choćby było ujęte w najpiękniejszych słowach.


6. Duch prawdy i duch fałszu
A oto kolejny przykład podobnego problemu podany przez Benedykta XVI w jego książce. Biblista M. Hengel powiada, że w Ewangelii Janowej Ewangelista „zmienił rzeczywistość historyczną”, a nawet „zadał jej gwałt”, ale jednak „ostatnie słowo ma […] interpretujący i prowadzący do poznania prawdy Paraklet”[18]. Papież znowu wskazuje na logiczną niespójność tego tekstu. Teoretycznie rzecz biorąc, jest możliwy wniosek, że autor biblijny zmienił rzeczywistość historyczną i zadał jej gwałt. Jest też możliwe uznanie, że ostanie słowo w spisywaniu tego samego biblijnego tekstu ma prowadzący do poznania prawdy Paraklet. Ale nie jest możliwe przyjęcie obu tych tez naraz: jest to nielogiczne, niespójne, niezgodne z zasadami logicznego myślenia, które są właściwe całemu rodzajowi ludzkiemu. Jest to wiara (fides) oderwana od rozumu (ratio), czyli tak zwany fideizm.


Ostateczny wniosek z lektury tej części pracy papieża Benedykta XVI można podsumować następująco: tekst historycznego pisma Nowego Testamentu — takiego jak któraś z czterech Ewangelii, a zapewne też Dzieje Apostolskie — kształtuje pięć elementów:


1) teologiczny zamysł autora;
2) osobiste wspomnienia autora;
3) Tradycja kościelna;
4) rzeczywistość historyczna;
5) prowadzenie Ducha Świętego.


Często jednak we współczesnej literaturze zdarza się mniemanie, że osobiste wspomnienia autora i rzeczywistość historyczna to dwie odrębne rzeczywistości oraz że podobnie ma się sprawa z Tradycją kościelną i prowadzeniem Ducha Świętego. Tymczasem logika myślenia wskazuje, że jeśli osobiste wspomnienia są odrębne od rzeczywistości historycznej, to są fałszywe; jeśli zaś są prawdziwe, to są zgodne z rzeczywistością historyczną. Podobnie, jeśli prowadzenie przez Ducha jest odrębne od Tradycji, to Tradycja jest fałszywa; jeśli zaś jest prawdziwa, to jest zgodna z prowadzeniem Ducha.


Zakończenie
Zakończmy tę duszpasterską refleksję najlepszym metodologicznym programem pracy teologa, jaki zdarzyło mi się w życiu spotkać. Pochodzi od św. Jana od Krzyża. Gdyby w każdej teologicznej dziedzinie nigdy nie zapominano o tej metodzie pracy rozumu, to wydaje się, że intelektualny pejzaż Kościoła byłby znacznie bardziej przejrzysty:


„Nie będę się opierał wyłącznie ani na doświadczeniu, ani na wiedzy, bo jedno i drugie może nie dopisać albo zawieść, lecz korzystając nieco z obydwu tych środków, użyję głównie Pisma św. […]. Idąc bowiem za Pismem św., nie możemy zbłądzić, bo przez nie przemawia Duch Święty. A jeślibym w czymkolwiek pobłądził, nie rozumiejąc dobrze tego, co zaczerpnąłem z Pisma św. lub skądinąd, nie chcę ani odrobinę odstąpić od zdrowej myśli i nauki świętej Matki, Kościoła katolickiego. W tym wypadku poddaję się i ulegam całkowicie nie tylko orzeczeniom Kościoła, ale i każdego, kto o tym wyda sąd słuszniejszy”[19].


SUMMARY

Fides, Ratio and the Bible

This practical and pastoral essay is an answer to the questions met frequently in many prayer groups and ecclesial movements: how to find a reliable Catholic commentary to the biblical text? Can we trust without reservations such commentaries and if not — what should be our approach? The answer is based on the method given us in the Benedict XVI’s book Jesus of Nazareth. The Pope urges there all readers to ask logical questions to the thesis proposed by biblical scholars: will they pass the trial of logical questioning and argumentation? This is the method applied in parts of the very text of Jesus of Nazareth and it may be appropriate to use the same method in other theological contexts.



Przypisy

[1] Por. Benedykt XVI, Jezus z Nazaretu, t. I, Kraków 2007, s. 5-6.

[2] R. Bultmann, Jesus and the Word, 1934, http://www.religion-online.org/showbook.asp?title=426 (2007).

[3] R. Bultmann, Neues Testament und Mythologie, München 1941, s. 18.

[4] U. Ranke-Heinemann, Nie i amen, Gdynia 1994, s. 17.

[5] Benedykt XVI, Jezus z Nazaretu, dz. cyt., s. 188.

[6] Tamże.

[7] Tamże, s. 189.

[8] R.A. Brown, J.A. Fitzmyer, R.E. Murphy (red.), Katolicki komentarz biblijny, red. wydania polskiego W. Chrostowski, Warszawa 2001, s. VII.

[9] Tamże, s. XIV-XV.

[10] Tamże, s. 967 i 420.

[11] Tamże, s. 920.

[12] Tamże, s. 1097.

[13] Tamże, s. 925.

[14] Tamże, s. 1064.

[15] Por. Benedykt XVI, Jezus z Nazaretu, dz. cyt., s. 14.

[16] Tamże, s. 195.

[17] Tamże.

[18] Tamże, s. 195-196.

[19] Św. Jan od Krzyża, Droga na Górę Karmel, Prolog, 2, [w:] tenże, Dzieła, tłum. B. Smyrak, Kraków 1986, s. 127.




czwartek, 3 czerwca 2010

Ks. bp Andrzej Siemieniewski: Czy Kościół zabija miłość




ks. bp Andrzej Siemieniewski


Czy Kościół zabija miłość?


Dzisiaj zauważyłem wydanie specjalne pisma „Vox Nostra” poświecone naszemu Forum Młodych i moją uwagę zwróciło zdjęcie uschłego drzewa umieszczone na okładce: z drzewa wiatr zrywa resztki zeschłych liści… Przypomina to nieco grafikę wydanej w latach osiemdziesiątych książki Eugena Drewermana pod tytułem Kleriker. Drewerman zasłynął wtedy jako krytyk katolickiej wizji kapłaństwa i jego książka zdobna była uschniętym drzewem na okładce. Tam też z drzew listopadowy wiatr zrywał ostatnie liście…


Można by to nazwać „teologią uschniętego drzewa”: ktoś odbiera ideał kapłaństwa jako już przebrzmiały — oto wiatr współczesności ostatnie listki już z niego obrywa. Ktoś odbiera katolicką postać małżeństwa jako formę zeschłą, podczas gdy wieje wicher nowoczesności. To zapewne sygnalizowane jest przez grafikę na okładce pisma „Vox nostra”: pod drzewem stoją odwrócenie od siebie plecami młodzi ze wzrokiem wbitym w ziemię… Jakby przeżywali w swoich sercach pytanie: „Czy Kościół zabija miłość?”


Dobrze się stało, że temat niniejszego wystąpienia brzmi nieco odmiennie od poprzednich. Wszystkie poprzedzające tematy XXIII Forum Młodych są bardzo praktycznie sformułowane: czy to od strony przeżyciowej, czy też mając na celu pomoc w budowaniu związku miłości dwojga ludzi. Wypada więc, by dla zachowania równowagi przynajmniej jedno wystąpienie miało nieco inny charakter i odbiegało od — koniecznej skądinąd — praktyczności. Stąd też tak sformułowany temat: „Czy Kościół zabija miłość?” Mottem do naszego spotkania są słowa Benedykta XVI, które papież wypowiedział w marcu roku 2007 do ruchu Communione e Liberazione, ale można je odnieść do życia chrześcijańskiego w ogólności:


„Duch Święty wzbudził w Kościele ruch, aby świadczył o pięknie bycia chrześcijaninem, bo Chrystus, nie zostawia nas na przekór naszemu człowieczeństwu, ale poprzez to On jest drogą ku spełnieniu najgłębszych pragnień ludzkiego serca”.


Papież w swojej perspektywie sytuacji świata podkreśla więc pewien problem: istnieje w świecie podejrzenie, że to zbawienie, które głosi się w Kościele, jest jakby na przekór człowieczeństwu, jakby wbrew niemu. Brzmi głośno pytanie: czy zbawienie głoszone w Kościele nie staje na drodze człowieczeństwu? Czy nie przekreśla marzeń i dążeń do tego, by życie było piękne? Do podobnej myśli nawiązywała też dzisiejsza homilia w katedrze; podano tam przykład młodzieńca, który wołał w odruchu rozpaczy: „Ja nie chcę, aby mnie kochano ze względu na Boga! Chcę, by mnie kochano ze względu na mnie samego!” W takim okrzyku kryje się podejrzenie: jeśli ktoś będzie mnie kochał ze względu na Boga, to nie będzie mnie kochać naprawdę; to nie będzie prawdziwa ludzka miłość. Dlatego ten młodzieniec wołał: ja tego nie chcę!


Papież Benedykt rozeznał istnienie takiego podejrzenia w świecie od samego początku swojego pontyfikatu, podkreślając, że cały Kościół jest „ruchem” wzbudzonym przez Ducha Świętego, by świadczyć o pięknie bycia chrześcijaninem, o tym, że Chrystus nie zbawia nas na przekór naszemu człowieczeństwu ale poprzez nie, i że to On, Chrystus, jest drogą do spełnienia najgłębszych pragnień ludzkiego serca.


Droga, którą Chrystus proponuje w Ewangelii, którą zostawił Apostołom a oni przekazali Kościołowi — czyli ostatecznie nam — to droga do spełnienia pragnień. Jest przecież możliwe prawdziwe spełnienie pragnień o kapłaństwie, o służeniu Chrystusowi jak Apostołowie, jak Piotr i Paweł, jak ci którzy poszli za Nim, porzuciwszy swoje sieci nad jeziorem. Jest też możliwe prawdziwe spełnienie małżeńskiego pragnienia: gdzie jest ten wybrany, ta wybrana? Spojrzeć na nią, spojrzeć na niego, ogarnąć się wspólną nadzieją, a potem ruszyć razem w przyszłość. Do spełnienia tych najgłębszych pragnień ludzkiego serca drogą jest Chrystus. Tak trzeba rozumieć motto naszego dzisiejszego spotkania.


„Czy Kościół zabija miłość?”, pytanie tak sformułowane przypomina nieco początek kryminalnej powieści: jest ofiara, musi więc być morderca, problem polega na znalezieniu sprawcy. Kto pyta: „Czy Kościół zabija miłość?” wydaje się zauważać, że ofiara jest, że to miłość padła ofiarą. Zanim zaczniemy — zgodnie z regułami powieści kryminalnych — szukać odpowiedzi na pytanie „kto zabił?”, zauważyć musimy, że niezależnie od rozwiązania tej zagadki, miłość rzeczywiście pada ofiarą w dzisiejszym świecie.


Rzadko sięgam po przykłady z literatury pięknej, ale na dziś przykład taki będzie stosowny. Literatura piękna zapewne z tego czerpie swą nazwę, że kiedyś wyrażała najróżniejsze przejawy miłości: miłość do drugiej osoby, miłość do swojego narodu, miłość do ojczystego kraju, do umiłowanej pracy, do Boga. Chyba dlatego przypisywano jej to określenie — literatura piękna.


Czy dziś to skojarzenie dalej jest aktualne? Oto przykład zaczerpnięty z recenzji książek autorki nagrodzonej niedawno nagrodą Nobla. Jest to opis dokonany przez kogoś, kto chce zachęcić czytelnika do lektury szacownej Noblistki. Posłuchajmy, co dziś uchodzi za literaturę piękną:


„Nienawiść jest nie tylko tematem [jej] pisarstwa, ale też zasadniczą postawą wobec opisywanej rzeczywistości. Chodzi tu o gest, który jest jakby zasadniczym fundamentem samego pisarstwa, jego duchowym jakby motorem. [Jest to] hymn ginącemu światu bez współczucia i litości, z chłodną nienawiścią, kryjącą tyleż gniew i rozpacz, co satysfakcję z nadchodzącej nieuchronnie klęski”[1].


Przypominam: nie jest to pisarstwo marginalne, nie — jest nagrodzone i postawione na podium. A jednak recenzent jednoznacznie zauważa, że jest to pisarstwo nienawiści:


– do ludzkiego ciała („obsesja ciała i brudu, która powracać będzie w obrazach bagna, błota, albo szlamu”);
– do drugiego człowieka („jej zdanie o ludziach? O tej wacie, próżni, piasku, kupie nawozu”; „piekło jest w nas — czytamy ostrzeżenia przed miłością”);
– do Boga („trzeba było Boga powiesić raczej za nogi, aby szybciej uśmierzyć ludzka tęsknotę za miłością”).


Co ciekawe — zauważmy na marginesie — że we wspominanej tu Noblistce sympatię budziła jedynie… władza radziecka:


„Komunizm daje wszystkim narodom niezwłoczny demokratyczny pokój’ […] Troszczy się o dostawę zboża do miast i artykułów pierwszej potrzeby na wieś, zapewnia wszystkim kobietom rozwody i aborcję bez żadnych ograniczeń”.


Starczy zapewne tych cytatów. Wygląda na to, że miłość rzeczywiście padła ofiarą. Za opis jej śmierci dostaje się dziś nagrodę Nobla. Tylko — kto zabił? U Agathy Christie krąg podejrzanych jest zwykle niewielki: kilka znajomych postaci. Ale mordercą okazuje się zwykle ktoś, kogo na początku nie podejrzewaliśmy…


Czy więc Kościół zabija miłość? O tym, że Kościół bywa podejrzewany o ów ohydny czyn zabicia miłości, pisze nawet papież Benedykt XVI w swojej Encyklice „Deus Caritas est”. W encyklice o miłości papież przypomina pytania zadawane niegdyś przez Friedricha Nietzschego:


„Czy Kościół swymi przykazaniami i zakazami nie czyni gorzkim tego, co w życiu jest najpiękniejsze? Czy nie stawia znaków zakazu właśnie tam, gdzie radość zamierzona dla nas przez Stwórcę ofiarowuje nam szczęście, które, pozwala nam zasmakować coś z boskości?” (DCE, 3).


Okazuje się więc, że podążając tropem naszego tytułowego pytania: czy Kościół zabija miłość? — nie znaleźliśmy się na obrzeżach problemów stawianych we wspólnocie wierzących. Oczywiście, papież przypominając stare podejrzenia, równocześnie wskazuje na ich płytkość i na brak ich ugruntowania. Oto dalsze fragmenty z papieskiej encykliki:


„Duch jest mocą, która przemienia serce wspólnoty kościelnej, aby była w świecie świadkiem miłości Ojca, który chce uczynić z ludzkości jedną rodzinę w swoim Synu. Cała działalność Kościoła jest wyrazem miłości, która pragnie całkowitego dobra człowieka: pragnie jego ewangelizacji przez Słowo i Sakramenty, co jest dziełem często heroicznym […]; Miłość jest zatem służbą, którą Kościół pełni” (DCE, 19).


Kościół pragnie ewangelizacji przez słowo i sakramenty. Miłość jest zatem służbą, którą Kościół kreuje. Skoro tak się sprawy mają, to być może trzeba szukać innych poszlak, i może winni śmierci miłości są gdzieś indziej.


Posłuchajmy wielkiego pisarza katolickiego Chestertona. W roku 1926 napisał esej pt. Następna herezja. Tytuł ten wywodził się stąd, że Chesterton komunizm też traktował jako rodzaj herezji, jedną z tych bezbożnych idei, które potrafią opanować umysł ludzi i zastąpić prawdziwą Dobrą Nowinę. W tym kontekście Chesterton pisał o przyszłej herezji — the next heresy:


„Moderniści ostatniej doby ogłosili erotyczną religię, która jednocześnie oddaje cześć żądzy i zabrania płodności. Następna wielka herezja będzie po prostu atakiem na moralność, a zwłaszcza na moralność seksualną. Nadejdzie ona […] ze strony bujnej energii zamożnych ludzi zdecydowanych na to, aby w końcu dobrze się zabawić. I nie powstrzyma ich ani papież, ani purytanizm ani socjalizm. Szaleństwo jutra nie kryje się w Moskwie, ale raczej na Manhattanie”.


Już w 1926 roku Chesterton dostrzegał w swej proroczej wizji, jak ta tendencja będzie przenikać do szerokich warstw społeczeństwa. Jest to herezja, która nie polega na sprzeciwianiu się dogmatom czy ich modyfikowaniu, ale raczej na negowaniu zasad moralnych. Jest atakiem na moralność, a zwłaszcza na moralność seksualną. I jak przewidywał Chesterton w swoim eseju, „nie powstrzyma ich ani papież” — czyli nawet w krajach katolickich dojdzie do głosu, „ani purytanizm” — co odnosi się do krajów protestanckich, „ani socjalizm” — nie ominie więc krajów o kulturze zdecydowanie laickiej. I rzeczywiście, wydaje się, że radykalne poglądy na temat tego, jak się ma wyrażać miłość miedzy mężczyzną a kobietą, upowszechniły się we wszystkich krajach niezależnie od kulturowych korzeni, czy katolickich, czy protestanckich, czy postkomunistycznych, i w tym sensie owe „szaleństwo” — wtedy „szaleństwo jutra”, a teraz „szaleństwo dzisiejsze” — nie kryje się „w Moskwie, lecz raczej na Manhattanie”.


W dziedzinie instynktów moralnych panuje coraz większy zamęt. Wszystko wskazuje na to, że wiele krajów znalazło się na drodze do zniesienia w ogóle instytucji małżeństwa. W jaki sposób? Nie przez oficjalną ustawę, znoszącą małżeństwo czy go zakazującą, ale przez takie zdefiniowanie na nowo tej instytucji, żeby w praktyce przestała istnieć. Powoli, krok za krokiem, coraz to nowy typ związku między ludźmi nazywa się małżeństwem. Wkrótce każdy związek będzie można nazwać małżeństwem i pojęcie to straci sens.


Można powołać się tu na słowa Psalmu: „na śliskiej stawiasz ich drodze” (Ps 73,35). Co to znaczy? Psalmista mówi, że droga odchodząca od Boga nie tylko takimi krokami od Boga odprowadza, jakie człowiek sobie zaplanował. Jest to „droga śliska”, co oznacza, że może nagle zostać uruchomiona dynamika, nad którą już się nie zapanuje. Całe społeczeństwo nagle straci równowagę i nawet nie zauważy, że wpadnie w moralny poślizg, niekontrolowany ruch w stronę całkowitego zakwestionowania małżeńskiej miłości.


Pierwszym krokiem na tej drodze jest postawienie na naczelnym miejscu w hierarchii wartości miłości rozumianej jako romantyczne uczucie, jako chwilowy poryw serca. Oczywiście Chesterton, jako dobry chrześcijański myśliciel, zawsze by nam podpowiedział, ze romantyczna miłość jest dobra i nawet chwilowe porywy serca są pożyteczne, ale pod warunkiem, że będą umiejętnie wkomponowane w coś, co je przekracza. Stosownymi ramami moralnymi dla uczuć są ostatecznie wierność, ślub i wyrzeczenie. A więc pierwszy niebezpieczny etap to zakwestionowanie wartości trwałości małżeństwa. Nierozerwalność zaczęto widzieć jako antywartość, jako kajdanki spinające małżeńskie obrączki. To jest pierwszy krok na owej śliskiej drodze.


Następne pokolenie zauważa, że romantyczny poryw serca może zdarzyć się nie tylko między mężczyzną a kobietą, ale zdarza się także między osobami tej samej płci. Wobec tego dlaczegóż by nie rozciągnąć pojęcia małżeństwa na związki tej samej płci? Oczywiście, zaraz zgłoszą się następne osoby, które powiedzą, że zgodnie z ich doświadczeniem, ten romantyczny poryw serca nie musi odnosić się tylko do jednego partnera. Są znane takie przypadki: mąż twierdzi, że kocha dwie żony, żona — że kocha dwóch mężów. Zgłaszają się po rejestrację swoich związków. Zgłaszają się po społeczną akceptację, mówiąc: „kto ma prawo sądzić moje serce?”


Idąc dalej, nie ma specjalnie powodu, żeby te konstelacje pseudomałżeńskie ograniczać. Nie są to tylko fantazje, jak mógłby ktoś myśleć, W roku 2005 w Holandii formalnie zarejestrowano małżeństwo, w którym obywatel Holandii oraz jego dotychczasowa żona, dołączyli do swojego małżeństwa jeszcze trzecią osobę, w tym wypadku akurat kobietę.


Zdarza się też, zdarza, że taki poryw serca może tez odczuwać rodzeństwo. Gazeta „Süddeutsche Zeitung” donosiła, że w Niemczech pewne rodzeństwo, brat i siostra, wytoczyli proces o legalizację ich związku, na tej samej zasadzie: „kto ma prawo być sędzią naszych uczuć, kto ma prawo je osądzać?”


Pojawiają się też najróżniejsze inne tego typu idee: ubieganie się o społeczną akceptację związków z nieletnimi; zdarzają się też tego typu oczekiwania wobec związków z zwierzętami. Jakkolwiek brzmi to śmiesznie i humorystycznie, to oczywiście czujemy, że za tym stoi bliska tragedia anarchii na polu małżeńskim: „śliska droga”, po której człowiek stacza się w dół. Wiele lat temu zauważył to już Leszek Kołakowski:


„Większość tabu seksualnych została zniszczona, a te, które pozostały — jak zakaz kazirodztwa i pedofilii — są pod obstrzałem; dość pomyśleć, że w rozmaitych krajach istnieją grupy głoszące «prawa» do stosunków seksualnych z dziećmi i domagające się — nieskutecznie, jak dotąd — zniesienia odpowiednich sankcji prawnych”.


Nagle sobie uzmysławiamy przenikliwość Chestertona, który mówił o nowej herezji w postaci erotycznej religii. Co do oceny tego typu faktów, warto też odnotować sformułowanie Jana Pawła II, które znajduje się w książce „Pamięć i tożsamość”. Jest to późny tekst papieski, znamionuje podsumowanie życia i pontyfikatu Jana Pawła II:


„Po upadku ustrojów zbudowanych na «ideologiach zła» wspomniane formy eksterminacji [ludzi] w tych krajach wprawdzie ustały [chodzi tu o hitleryzm i stalinizm], utrzymuje się jednak nadal legalna eksterminacja poczętych istnień ludzkich przed ich narodzeniem. […] Nie brak i innych poważnych form naruszania prawa Bożego. Myślę o silnych naciskach, aby związki homoseksualne zostały uznane za inną postać rodziny […] Należy zapytać, czy tu nie działa również jakaś inna jeszcze «ideologia zła», w pewnym sensie głębsza i ukryta…”[2].


To przejmujące zdanie papieskie pokazuje nam, jak ważne jest dopytywanie się: „Czy Kościół zabija miłość? To pytanie nagle przeformułowało się w inny problem: „W jaki sposób Kościół może ocalić miłość zagrożoną w dzisiejszym świecie?” Jesteśmy bowiem świadkami zamachu — i to śmiertelnego zamachu — na oblubieńczą miłość małżeńską, ale Kościół jest tym, który w tej sytuacji występuje jako strona ratująca miłość.


W podsumowaniu trzeba stwierdzić: tak, miłość pada ofiarą w dzisiejszym świecie. Ale kto zabija? Nie Kościół ją zabija, gdyż cała działalność Kościoła jest wyrazem miłości, która pragnie dobra każdego człowieka. Zabija „erotyczna religia”, która oddaje cześć nieopanowanej żądzy, zabijają poglądy kwestionujące trwałość małżeństwa, zabija rozmywanie pojęcia małżeństwa, zabija „legalna eksterminacja istnień ludzkich”, zabija „ukryta ideologia zła”.



********************

Pytania i odpowiedzi


Pytanie 1. Czy możliwy jest jakiś dialog Kościoła z wyznawcą „religii erotycznej” i jak taki dialog miałby się odbywać? Na jakich zasadach?


Odpowiedź: Dialog zawsze jest możliwy i potrzebny. Dialog tego typu odbywa się zawsze na płaszczyźnie dobra ogólnoludzkiego. W tę stronę szła cała dynamika wypowiedzi papieża Benedykta XVI mówiącego, że człowiek stworzony przez Boga ma swoją drogę, ma swój cel, ma wszczepione pragnienia, na przykład pragnienie odkrywania religijnej moralnej prawdy. Na tej płaszczyźnie ten dialog należałoby prowadzić.


Zauważmy, że kiedy Kościół występuje na płaszczyźnie prawnej, w kwestii obrony życia ludzkiego, albo obrony godności małżeństwa, to argumentacje nie są specyficznie chrześcijańskie. Argumentacja jest raczej ogólnoludzka, jest antropologiczna w tym sensie, że Kościół broni też praw tych ludzi, którzy nie są katolikami: gdy się broni prawa życia dziecka, to się broni tego życia również wtedy, kiedy to jest dziecko ateistów. Kiedy się broni instytucji małżeństwa, to chodzi tu nie tylko o katolickie małżeństwo, ale również świeckiego małżeństwa. Płaszczyzną dialogu jest rozumnie rozeznane dobro osoby.


Pytanie 2. Czy można zatem powiedzieć, że Kościół propaguje miłość wolną?


Odpowiedź: To ciekawe sformułowanie: „miłość wolna”. Trzeba zawsze zapytać: wolna „od czego”? I „do czego”? Gdy Kościół propaguje miłość, to jest ona w pewnym sensie „wolna”, ponieważ wolność od grzechu i od okazji do grzechu na pewno jest swobodą. Ale Kościół jednocześnie głosi miłość zobowiązaną. W obecnym zwyczaju językowym wyrażenie „miłość wolna” ma zwykle znaczyć miłość bez odpowiedzialności, nie związana ślubem, ani żadnym publicznym zobowiązaniem się. Dlatego trzeba zawsze dopowiedzieć: co to znaczy wolność i kto jest prawdziwie wolny?



Przypisy

[1] Piekło jest w nas — „Pożądania” Elfriede Jelinek, „Dziennik” 8 IX 2007, http://www.dziennik.pl (2007).
[2] Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość, Kraków 2005, s. 20.



środa, 2 czerwca 2010

Ks. bp Andrzej Siemieniewski: Aby byli jedno...





ks. bp Andrzej Siemieniewski


Homilia 18 maja 2007
„Aby byli jedno, aby świat uwierzył…”


1. Radość i płacz
Od założenia przez Pawła Kościoła w Efezie minęło dopiero kilka lat. Apostoł z więzienia pisze list pełen radości. To z tego listu pochodzą słynne słowa: „radujcie się zawsze w Panu!” (Ef 4,4). To w nim pisze Apostoł: „bracia — radości i chwało moja!” (Ef 4,1). Ale radość to nie jedyne uczucie, które towarzyszy Pawłowi w czasie pisania. Jak refren pojawia się inna nuta: „Wielu postępuje [tak, że] teraz mówię [o nich] z płaczem” (por. Flp 3,18). Realia pierwszych lat Kościoła apostolskiego w każdym mieście to radość i chwała — ale także smutek i rozłam.


Spotkania Odnowy charyzmatycznej kojarzą się z radością, z promieniowaniem zaraźliwym entuzjazmem. Nie jest to jednak jedyny odcień życia Odnowy: są też inne odcienie: trudne i bolesne. Duch Święty tak samo działa w nas, jak działał dwa tysiące lat temu. A my, ludzie, podlegamy tym samym pokusom, którym podlegali ludzie sprzed dwudziestu wieków.


Spośród wszystkich gmin apostolskich, jak Rzym, Galacja, Tesalonika — najbardziej charyzmatyczną gminą był Korynt. Słyszeliśmy w czytaniu liturgicznym o początkach chrześcijaństwa w tym mieście:


„Kiedy Paweł przebywał w Koryncie, Pan przemówił do niego: «Przemawiaj i nie milcz!». […] Głosił im [więc] słowo Boże przez rok i sześć miesięcy” (por. Dz 18, 9-18).

Do nikogo Apostoł Paweł nie pisał tyle o darach duchowych, co do Koryntian. Ale do nikogo nie pisał też tyle jeszcze o czymś innym: o rozłamach. Dlaczego? Czy to połączenie dwóch tematów jest przypadkowe?


2. Obdarowanie i pokusa
Każde obdarowanie przynosi błogosławieństwo i stwarza pokusy. Tylko kasjer może mieć pokusę niewydania reszty. Tylko konwojent — pokusę zagarnięcia walizki z dolarami z furgonetki. Tylko szef banku — pokusę odpisania sobie miliona. Żebrak nie ma co defraudować. Może przeżywać inne pokusy, ale nie te związane z zawierzeniem mu pieniędzy.


Podobnie tylko utalentowany nauczyciel może mieć pokusę otumanienia uczniów. Tylko popularnego oratora może kusić, by porywać tłumy do niegodziwej sprawy. Tylko szef stacji TV może być skutecznie użyty do propagandy w złej sprawie. Obdarowanie zarówno przynosi błogosławieństwo, jak i stwarza pokusy.


Dlatego tylko charyzmatyk może mieć pokusę grzechu rozłamu. Człowiek nieobdarowany przez Ducha Świętego może mieć inne pokusy, ale nie tę. Jest to stała pokusa w Odnowie charyzmatycznej. W skali świata ulega jej kilkanaście procent charyzmatyków.


Ocenę serc poszczególnych ludzi zostawiamy Bogu. Ocenę widzialnych czynów Bóg zlecił nam. I dał nam do tego stosowną pomoc. Co do oceny rozłamów przeciwnych jedności pomoc taką znajdziemy szczególnie obficie w 1 Liście do Koryntian.


Nowy Testament używa na określenie grzechów przeciw jedności Kościoła dwóch greckich słów: schisma (co oznacza rozłam) oraz hairesis (oznacza odszczepieństwo). Czy to nie zastanawiające? – na osiem miejsc, w których słowo hairesis występuje w Nowym Testamencie, połowa jest w 1 Liście do Koryntian. A słowo schizma znajduje się tylko w tym liście! I jest to list, w którym równie dużo czytamy o charyzmatycznych obdarowaniach…


3. Jedność i rozłam w Koryncie
W Nowym Testamencie słowo „Kościół” jest często używane w liczbie mnogiej, ale — rzecz ciekawa — nigdy nie czytamy, aby członkowie jednej lokalnej społeczności, jakiegoś miasta czy wsi, mieli do wyboru kilka Kościołów. W danym miejscu biblijny Kościół był jest zawsze tylko jeden.


Przepraszam, zagalopowałem się: prawie zawsze, gdyż jest w Biblii pewien wyjątek. Kilka grup chrześcijańskich obok siebie w jednym miejscu istniało… oczywiście w Koryncie! Warto przyjrzeć się biblijnej ocenie tego faktu.


Oto, czego Apostoł dowiaduje się przez ludzi Chloe: „Myślę o tym, co każdy z was mówi: «Ja jestem Pawła, a ja Apollosa, ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa»” (1 Kor 1,12). Ciekawe, jak zareaguje Paweł na ten stan rzeczy? Czy powie: „Gratuluję! Niech rozkwita sto kwiatów! Jesteście zalążkiem pluralizmu, choć świat zrozumie was dopiero za dwadzieścia wieków”? Czy powie: „darujcie sobie odniesienia do ludzi: Pawła, Apollosa czy Kefasa — rację ma frakcja Chrystusa”? Nie: biblijna reakcja Apostoła jest zupełnie inna. Jest katolicka. Ani powoływanie się na wielkich Apostołów (Paweł, Kefas), ani na charyzmatycznych głosicieli (Apollos), ani — uwaga — nawet na Chrystusa! — nic, absolutnie nic nie usprawiedliwia naruszania jedności Kościoła: „Czyż Chrystus jest podzielony?” (1 Kor 1,13).


4. Skąd się bierze jedność Kościoła?
Apostoł wyjaśnia cierpliwie, skąd się bierze jedność Kościoła: tworzy się ona przez udział w chrzcie i w Eucharystii.


Kościół jest najpierw jednością, gdyż wszyscy jego członkowie mają udział w tym samym sakramencie chrztu: „wszyscyśmy bowiem zostali ochrzczeni w jednym Duchu, aby stanowić jedno Ciało” — 1 Kor 12,13.


Po drugie zaś, jedność płynie z udziału w sakramencie Ciała i Krwi Pańskiej: „Chleb, który łamiemy, czyż nie jest udziałem w Ciele Chrystusa? Ponieważ jeden jest chleb, przeto my, liczni, tworzymy jedno Ciało” — 1 Kor 10,16-17.


Jak jedna była ziemska świątynia w Jerozolimie i jak jedna jest świątynia niebiańska, tak samo jeden jest Kościół Chrystusa:


„Czy nie wiecie, żeście świątynią Boga i że Duch Boży mieszka w was? Jeżeli ktoś zniszczy świątynię Boga, tego zniszczy Bóg. Świątynia Boga jest święta, a wy nią jesteście” (1 Kor 3,16-17).

Owszem, trwanie w jedności bywa trudnym egzaminem. Ale dla chrześcijanina różnica między grzechem a czynem dobrym wcale nie jest tym samym, co różnica między czymś dla mnie niewygodnym a tym, co jest dla mnie akurat dziś przyjemne i pożyteczne. Chrześcijanin od Boga dowiaduje się, co jest grzechem. A konkretnie ze słowa Bożego. W Biblii znajdujemy, jakby dla naszej wygody, nawet całe gotowe spisy grzechów, aby nie trzeba było za bardzo się męczyć wyszukiwaniem ich po różnych miejscach. Oto jedna z takich list:


„Jest zaś rzeczą wiadomą, jakie uczynki rodzą się z ciała: nierząd, nieczystość, wyuzdanie, uprawianie bałwochwalstwa, czary, nienawiść, spór, zawiść, wzburzenie, niewłaściwa pogoń za zaszczytami, niezgody, rozłamy, zazdrość, pijaństwo, hulanki” (Ga 5,19-21).

5. Grzech rozłamu
Rozłam jest więc grzechem. Podobnie jak nierządu czy czarów, tak samo rozłamów „Bóg nienawidzi”. Bóg kocha grzesznika, ale grzechu nienawidzi. Rozłamy umieszczone są w Biblii w doborowym towarzystwie takich uczynków, jak pijaństwo, czary czy wyuzdanie. Rozłam jest grzechem zaraźliwym, podobnie jak nierząd lub rozwiązłość seksualna.


Porównajmy, jak podobne są w brzmieniu dwa apostolskie ostrzeżenia: jedno przeciw sekciarzom (tak, to nie pomyłka: słowo „sekciarz” naprawdę znajduje się w Biblii!), drugie — przeciw rozpustnikom:


„Sekciarza po jednym lub drugim upomnieniu się wystrzegaj, wiedząc, że człowiek taki jest przewrotny i grzeszny, przy czym sam na siebie wydaje wyrok” (Tt 3,10-11);
„Napisałem wam w liście, żebyście nie obcowali z rozpustnikami” (1 Kor 5,9).

Rozłam jest grzechem prowadzącym do zguby, to znaczy oddala od zbawienia, a nie przybliża:


„Będą fałszywi nauczyciele, którzy wprowadzą wśród was zgubne herezje [dosł. «rozłamy»]” (2 P 2,1).

Rozłam okazuje też jawnie, kto grzechowi ulega. Pismo św. mówi nam:


„Zresztą muszą być wśród was rozdarcia, żeby się okazało, którzy są wypróbowani” (1 Kor 11,19).

Są chrześcijanie wypróbowani i ci, którzy nie zdali egzaminu. „Wypróbowani” to ci, którzy nie ulegają „rozdarciom” (1 Kor 11,19), a ci, którzy im ulegają — to ludzie cieleśni i duchowe niemowlęta. Nie umieją jeszcze postępować po Bożemu, więc postępują tylko po ludzku (1 Kor 3,1-3). Uleganie podziałom jest bowiem grzechem cielesności: „Jeśli bowiem jest między wami zawiść i niezgoda, to czyż nie jesteście cieleśni?” (1 Kor 3,3).


Rozłam jest też grzechem pokazującym, kto ma Ducha, a kto jest cielesny. „Oni to powodują podziały, są cieleśni, Ducha nie mają” (Jud 19). Cielesność objawia się nie tylko w pijaństwie lub rozwiązłości, ale także w nieumiejętności zachowania jedności kościelnej wspólnoty. Przypomnijmy raz jeszcze Apostoła Pawła: wśród „uczynków rodzących się z ciała” są także „rozłamy” (Ga 5, 19n).


Kto przyczynia się do rozłamu w Kościele, zyskuje być może wygodę osobistą. Ale sprzeniewierza się jednemu z istotnych celów ofiary Chrystusa: „Jezus miał umrzeć, aby rozproszone dzieci Boże zgromadzić w jedno” (J 11,51-52). Pod koniec I pierwszego wieku w Kościele niemało było odstępstw od prawa Ewangelii, niemało też zniechęcenia i grzechów. Czy Pismo św. uczyło wtedy, aby „odchodzić dla wzbogacenia własnego rozwoju duchowego”? Nic podobnego!


Apostolski Kościół miewał czasem za członków:
– ludzi, których wiara wystygła („odstąpiłeś od twej pierwotnej miłości” — Ap 2,4),
– ludzi, którzy byli chrześcijanami tylko nominalnymi („masz imię, które mówi, że żyjesz, a jesteś umarły” — Ap 3,1),
– a nawet takich, których postawa budziła obrzydzenie u Boga („Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” — Ap 3,15-16).


Ale wszystkich ich nazywa jednak Bóg swoim „Kościołem” (Ap 3,22) i kieruje do nich wezwanie: „nawróć się” (Ap 3,19).


6. Soborowy ekumenizm a rozłamy
Drugi Sobór Watykański, tyle mówiący o ekumenizmie, przypomina jednak, że rozłamy nie są jakimś interesującym poszukiwaniem samorealizacji chrześcijańskiej, ale że są grzechem: „W jednym i jedynym Kościele Bożym już od samego początku powstały pewne rozłamy, które Apostoł surowo karci jako godne potępienia (por. 1 Kor 1,11n)” (UR 3).


Powodujący grzech rozłamu ponosi winę. Jan Paweł II, bardzo przecież ekumenicznie nastawiony, jednak tę podstawową — i raczej oczywistą dla chrześcijan — prawdę przypomina: wśród grzechów są „grzechy przeciw jedności Kościoła” (Ut unum sint, 34). Nie jest natomiast tak, jakoby trwający w jedności kościelnej katolicy mogli się zawsze czuć rozgrzeszeni ze swoich win. Już przed wiekami „niemałe społeczności odłączyły się od pełnej wspólnoty (communio) z Kościołem katolickim, często nie bez winy ludzi z jednej i drugiej strony” (UR 3).


Podobnie i dziś mogą zdarzać się „grzechy chrześcijan, grzechy pasterzy w tej samej mierze, co grzechy wiernych”, a nawet możliwe są „struktury grzechu, które przyczyniły się i nadal mogą się przyczyniać do podziału i do jego utrwalenia” (Ut unum sint, 34). Katolikom wypada pilniej szukać swoich własnych grzechów. Nie mamy prawa osądzać innych, ale mamy prawo przypominać Biblię: rozłam jest w Nowym Testamencie nazwany grzechem.


„Można w różny sposób zgrzeszyć przeciw wierze”, informuje Katechizm Kościoła Katolickiego, a jeden z tych grzechów to „schizma”, czyli — według katechizmowej definicji — „odmowa uznania wspólnoty z członkami Kościoła uznającymi zwierzchnictwo biskupa Rzymu (papieża)” (por. KKK 2089). A papież Jan Paweł II napisał w roku 2001: „Podziały między chrześcijanami są grzechem wobec Boga i skandalem wobec świata; są przeszkodą w głoszeniu Ewangelii”.