bp Andrzej Siemieniewski
W Wielki Piątek 2010 roku tuż przed godziną 18.00 wyjeżdżałem samochodem do podwrocławskiej parafii. Minąłem katedrę, w której pełni skupienia wierni gromadzili się już stopniowo na adorację krzyża. Kilka minut później znalazłem się obok miejskiego placu o radykalnie odmiennej scenerii: rozświetlona karuzela, migoczący światłami diabelski młyn i hałaśliwa kolejka górska kusiły klientów w wielkopiątkowy wieczór i przypominały o zróżnicowaniu światopoglądowym naszego społeczeństwa. Nie dla wszystkich zapadający wieczór Wielkiego Piątku jest czasem liturgii Męki Pańskiej…
„Wygląd nieba umiecie rozpoznawać, a znaków czasu nie możecie?” (Mt 16,1-3). Jakie znaki czasu podpowiada chrześcijaninowi żyjącemu w 2010 roku wygląd nie tylko nieba, ale zwłaszcza naszej rodzimej ziemi? Wydaje się, że można zaproponować kilka zjawisk otaczającej nas kultury jako szczególnie wyraźne znaki czasu mające przy tym dominujący wpływ na kształtowanie mentalności środowiska, w którym przyszło pełnić posługę współczesnemu kapłanowi.
Mam tu na myśli trzy niezwykle intensywne fenomeny kulturowe:
- pluralizm światopoglądowy,
- wynikający z niego relatywizm moralny
- i będącą raczej przyczyną jednego i drugiego — radykalną globalizację, przemianę ludzkości w jedną, ogólnoświatową wioskę.
1. Nadejście pluralizmu — odejście chrześcijaństwa?
Za punkt wyjścia niech posłuży nam pewien znamienny artykuł prasowy. Wiosną 2010 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego” filozof Jan Hartman dzielił się z czytelnikami swoim przekonaniem, że pogłębiający się pluralizm religijny jest zwiastunem końca chrześcijaństwa:
„Może Bóg nas opuścił? A może Boga w ogóle nie ma? Te bluźnierstwa nie przypadkiem postały po raz pierwszy w głowach filozofów właśnie w XVII wieku, gdy okazało się, że Bóg nie raczył utrzymać Swego Kościoła w jedności. Odtąd zaczęła narastać wśród wiernych — katolików i protestantów — świadomość, że każdy wyznawca, chcąc nie chcąc, trwając przy swej wierze, dokonuje wyboru tego właśnie wyznania. Życie religijne utraciło naturalność i bezpośredniość, utraciło niewinność”[1].
Jeśli tak dramatyczna diagnoza odnosi się do pojawienia w zachodniej Europie wewnątrzchrześcijańskiego pluralizmu wyznaniowego, kiedy to zaistniała protestancka wersja chrześcijaństwa obok formy tradycyjnej, katolickiej, to cóż powiedzieć wobec nowego pluralizmu religijnego, gdy w Europie żyją obok chrześcijan miliony muzułmanów i buddystów?
Cóż powiedzieć wobec pluralizmu światopoglądowego, gdy obok ludzi religijnych w Europie żyje tak wielu agnostyków i ateistów? Wydaje się, że wtedy problem stanie się nieporównanie bardziej palący: jak być człowiekiem przekonanym o wyjątkowości i prawdziwości swojej wiary, gdy moi sąsiedzi czy koledzy z pracy żywią równie niezłomne przekonania religijne, tyle że sprzeczne z moimi?
Czyż jedynym logicznym wyjściem z tej kłopotliwej, pluralistycznej sytuacji nie powinno być uznanie względności roszczeń do religijnej, czy — szerzej — światopoglądowej prawdy? Czyż nie powinniśmy dotrzeć do konkluzji: wszystko jedno, w co kto wierzy, byle szczerze postępował za swoimi poglądami?
A co w tej kulturowej sytuacji ma począć katolicki ksiądz poza pokornym przyznaniem się do reprezentowania zaledwie jednej z wielu wersji radzenia sobie z metafizycznymi pytaniami człowieka? Nietrudno zauważyć, że świat nader często tego właśnie oczekuje od kapłana Kościoła katolickiego, że tylko wtedy przestaje wreszcie być niepokojącym znakiem sprzeciwu, a staje się kojącym znakiem duchowego konformizmu.
Taką ścieżkę podsuwa autor wspomnianego artykułu. Przytoczmy znowu jego słowa, gdyż wydają się nad wyraz reprezentatywne dla dość powszechnych wyobrażeń o roli — jak to się czasem ujmuje, urzędowych przedstawicieli religii katolickiej we współczesnym społeczeństwie:
„Nie będzie już religii! A jak do tego doszło? Ot, po prostu uznaliśmy za śmieszne, aby obstawać przy jednym objawieniu i jednym bogu, skoro tyle jest objawień i tylu innych bogów, człowiek zaś, wolny i rozumny, dorósł w końcu do tego, by zmierzyć się ze swą samotnością na szczytach natury”[2].
Nieoczekiwane pomnożenie pretendentów do prawdy w najbliższym sąsiedztwie wierzącego chrześcijanina to niewątpliwie znak czasów. Owszem, zawsze wiedziano, że istnieją saraceni i poganie, ale:
- saraceni żyli w odległych stronach,
- a poganie w odległych czasach, lub przynajmniej za oceanem.
Jeśli jednak ów saracen jest kolegą z pracy, a poganin sąsiadem mieszkającym piętro wyżej… Czyż wyjściem nie będzie właśnie poczucie humoru, które pozwoli uznać za śmieszne, aby obstawać przy jednym objawieniu, skoro tyle jest objawień?
Dość już sygnalizowania problemu i stawiania pytań, czas na właściwą odpowiedź. Jeśli zaś ta odpowiedź ma być ewangeliczna, to jawi się jako olśniewająco prosta i oczywista:
chrześcijanin, dla którego naturalnym środowiskiem wiary jest świat Biblii, czuje się w pluralizmie współczesnego społeczeństwa jak ryba w wodzie.
Dlaczego? Gdyż właśnie świat Nowego Testamentu to świat pluralizmu religijnego.
2. Biblijny pluralizm
Pan Jezus głosił swoje przypowieści, czynił znaki Bożej mocy i wzywał do nawrócenia w środowisku, które bynajmniej nie było światopoglądowo jednorodne.
(1) Na kartach Ewangelii spotkamy wyznawców judaizmu podzielonych na różne frakcje religijne. Saduceusze, faryzeusze, uczeni w Piśmie: są poruszającą analogią znanych nam podziałów wyznaniowych w chrześcijaństwie.
(2) Reprezentujący pogranicze wiary biblijnej Samarytanie oraz obecni wśród spotykających Jezusa Grecy i Rzymianie: nasuwają porównanie do współczesnych przedstawicieli innych religii.
(3) A pytanie Piłata: „Cóż to jest prawda? (J 18,38) brzmi jak postmodernistyczne motto wyznawców współczesnej europejskiej mody intelektualnej.
Im bardziej pluralistyczna religijnie i światopoglądowo staje się dzisiejsza Europa, tym bardziej katolicki kapłan może mówić w swoim sercu: a więc wracamy do społecznych realiów początków Ewangelii! Nie jest to bynajmniej sytuacja przerażającego kresu pewności wiary chrześcijańskiej, ale niezwykła szansa: oto znaleźliśmy się na nowo w sytuacji pierwotnego głoszenia Dobrej Nowiny, którą mogła usłyszeć:
- zarówno Syrofenicjanka, jak i pielgrzym zmierzający do Jerozolimy;
- tak gorliwy faryzeusz, jak i znienawidzony przez wszystkich celnik;
- oficer rzymskiego wojska i izraelski rolnik.
Sytuacja pogłębiającego się pluralizmu, owego „kolegi saracena” i „sąsiada poganina” okazuje się więc paradoksalnie korzystna, jeśli chodzi o nową możliwość naszego zrozumienia czterech Ewangelii.
Stanie się to jeszcze wyraźniejsze, gdy przejdziemy do lektury Dziejów i listów apostolskich. Komu łatwiej je zrozumieć i utożsamić się z ich narracją i argumentacją:
- czy obywatelowi świata religijnie jednorodnego i światopoglądowo stabilnego,
- czy też człowiekowi żyjącemu we współczesnym tyglu wielu religii i światopoglądów?
Kto łatwiej uchwyci istotę dramatu Szawła rozdartego między dwie antagonistyczne wspólnoty wiary; komu bliżej do zrozumienia niezwykłości zstąpienia Ducha Świętego na rzymskiego setnika Korneliusza?
Kościół działający pośród tych, którzy do niego nie należą, wśród pogan, wyznawców ortodoksyjnego judaizmu czy uczniów Jana: oto codzienność bohaterów Dziejów Apostolskich i sceneria życia adresatów listów św. Pawła, św. Piotra czy św. Jana. To świat w pełni pluralistyczny religijnie, który jest z jednej strony przedmiotem ewangelizacji, a z drugiej strony — scenerią codziennego dialogu życia. Przecież o głównie pogańskim środowisku napisał Apostoł:
„Starajcie się dobrze czynić wobec wszystkich ludzi! Jeżeli to jest możliwe, o ile to od was zależy, żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi!”(Rz 12).
3. Czwarta możliwość
Odwołamy się raz jeszcze do artykułu wspomnianego filozofa, gdyż wydaje się wyjątkowo trafnie oddawać dość powszechne nastroje społeczne będące przecież tłem pracy dzisiejszego kapłana:
„Człowiek współczesny może zająć wobec spraw wiary jedną z trzech pozycji: […]
- Pierwsza możliwość to udawać, że wszystko jest po staremu, i bronić wiary przodków, i uświęconych przywilejów Kościoła przeciwko wrogom i ateistom. […]
- Druga możliwość to religijny relatywizm. […] Równie dobrze moglibyśmy zostać buddystami. Liczy się wszak tylko to, że jesteśmy wierzący, miłujemy Boga i ludzi. […]
- Wreszcie możliwość trzecia: […] może lepiej […] po prostu nie zajmować się tym; być, jak to się ostatnio mówi, «indyferentnym». Ci, którzy decydują się na to rozwiązanie, stają się dla pozostałych apostołami złej nowiny: «Gott ist tot»”[3].
Jak ocenić tę paletę możliwości w świetle biblijnych realiów społecznych początków chrześcijaństwa?
Wtedy przecież głoszenie Dobrej Nowiny nie polegało na bronieniu wiary przodków, gdyż wiara w Jezusa była zaskakującą nowością, wymagająca często osobistej decyzji i odwagi zerwania z religijną tradycją:
„Strażnik rzekł: «Panowie, co mam czynić, aby się zbawić?» «Uwierz w Pana Jezusa — odpowiedzieli mu — a zbawisz siebie i swój dom»” (Dz 16,30-31).
W związku z tym muzułmański dziennikarz przyjmujący chrzest z rąk Benedykta XVI — spotykający się z odrzuceniem i groźbami zamachu — staje się ikoną „powrotu do Dziejów Apostolskich”.
W tamtych latach początku nie istniały uświęcone przywileje Kościoła:
„Przywoławszy Apostołów kazali ich ubiczować, […] a oni cieszyli się, że stali się godni cierpieć dla imienia [Jezusa]” (Dz 5,40-41).
Tak więc i dziś chrześcijanin odpowiadający na ulicy Londynu na zadane mu pytanie: „praktykowanie homoseksualizmu jest grzechem” — i trafiający za to do aresztu — staje się żywym apelem: „z powrotem do Dziejów!”
Wspominając, jak to było „na początku” (por. Dz 11,15), nie sposób nie zauważyć, że po odkryciu, że obok żyją poganie, uczniom Jezusa nie przychodził do głowy religijny relatywizm. Wręcz przeciwnie, „Wielbili Boga i mówili: «A więc i poganom udzielił Bóg [łaski] nawrócenia, aby żyli»” (Dz 11,18). Nie poprzestawano bynajmniej na konkluzji: nie ważne w co kto wierzy, liczy się tylko życzliwość serca. Raczej głoszono, że Bóg „usprawiedliwia każdego, który wierzy w Jezusa” (Rz 3,26), zarówno Żydów, jak i pogan: „usprawiedliwia obrzezanego dzięki wierze, a nieobrzezanego — przez wiarę” (Rz 3,30). A była to nie ogólnikowa i mglista wiara, ale wyznanie: Jezus Chrystus z Nazaretu jest Synem Bożym i Zbawicielem, jest Panem!
Również indyferentyzm nie bywał pokusą pasterzy opisanych w Nowym Testamencie.
- To inni pytali „Cóż to jest prawda?”.
- To inni mówili: „Spór toczy się o słowa i nazwy, i o wasze Prawo, rozpatrzcie to sami! Ja nie chcę być sędzią w tych sprawach” (Dz 18,15)
- lub stwierdzali ironicznie: „Niewiele brakuje, a zrobiłbyś ze mnie chrześcijanina” (Dz 26,28).
Właśnie przy wszechobecnej społecznej opozycji religijnej wobec chrześcijaństwa zabrzmiało zdecydowane pasterskie słowo: „gdy Żydzi żądają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego” (1 Kor 1,22-23). Nie płyniemy z prądem!
Wsłuchując się uważnie w ten głos, kapłanowi nie pozostaje nic innego, jak przypomnieć istnienie czwartej możliwości: „nie wstydzę się Ewangelii, jest bowiem ona mocą Bożą ku zbawieniu dla każdego wierzącego, najpierw dla Żyda, potem dla Greka” (Rz 1,16).
Z pewnością, w długiej historii Kościoła prowadziło to niekiedy to przejawów nietolerancji wobec niechrześcijan. Ale tu znowu pomoże nam powrót do realiów Nowego Testamentu. Jeśli chrześcijanin „siałby grozę i dyszał żądzą zabijania” (por. Dz 9,1), miałby najlepszy dowód w sobie samym, że jeszcze nie spotkał Jezusa jako Pana Zbawiciela.
Po spotkaniu z Nim chlubi się nie tym, że zadał cierpienie innym, ale że był gotów wiele znieść ewangelizując:
- „Pokażę mu, jak wiele będzie musiał wycierpieć dla mego imienia” (Dz 9,16) — miał powtórzyć Ananiasz Szawłowi;
- „I ja będę się chlubił” (2 Kor 11,18) — zapowiada św. Paweł po latach, wyjaśniając powód swojej chluby:
„Trzy razy byłem sieczony rózgami, raz kamienowany, trzykrotnie byłem rozbitkiem na morzu […]. Często […] w niebezpieczeństwach na rzekach, w niebezpieczeństwach od zbójców, w niebezpieczeństwach od własnego narodu, w niebezpieczeństwach od pogan, w niebezpieczeństwach w mieście, w niebezpieczeństwach na pustkowiu, w niebezpieczeństwach na morzu, w niebezpieczeństwach od fałszywych braci; w pracy i umęczeniu, […] w głodzie i pragnieniu, […] nie mówiąc już o mojej codziennej udręce płynącej z troski o wszystkie Kościoły” (2 Kor 11,25-28).
Ale zawsze świadomy, chciałoby się dodać: relatywizm moralny cesarstwa
rzymskiego pierwszego wieku; sankcjonowany prawem pluralizm religijny
ówczesnego społeczeństwa; globalizacja kultury w państwie cezarów — wszystko to
stawało się tym mocniejszym impulsem do głoszenia, że jest jeden Pan i
Zbawiciel, narodzony z niewiasty Syn Boży.
Sytuacja, w której światopoglądowe przyzwyczajenia dziedziczone wraz z całym środowiskiem jako coś naturalnego i oczywistego zostają zakwestionowane — to jest właśnie sytuacja naturalna i oczywista dla Kościoła Nowego Testamentu!
Ta sytuacja charakteryzuje też społeczność chrześcijańską następnych pokoleń pierwszych chrześcijańskich wieków.
Najbardziej popularna literatura Kościoła II wieku to apologie, a więc świadectwo życia w świecie pluralistycznym. Chrześcijanie śmiało zabierali głos, dając świadectwo swojej świadomości religijnej, swojej wyjątkowości i odrębności chrześcijańskiej wiary. Do pewności wiary i ewangelizacyjnej śmiałości nie była im potrzebna wyznaniowa jednolitość społeczeństwa.
Wobec światopoglądowego pluralizmu chrześcijanie sięgali po czwartą opcję: ewangelizację.
Dlatego poza kolejnymi pokusami trwania przy uświęconych przywilejach, sięgania po religijny relatywizm lub indyferentyzm istnieje jeszcze czwarta możliwość:
- Pozostaje wybór dokonany przez Maryję w chwili, kiedy tylko jedna osoba — właśnie Ona, wierzyła, że Ten, który się narodzi, będzie nazwany Synem Najwyższego: „Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa” (Łk 1,38);
- Jest to wybór dokonany przez Piotra, nie w komforcie społecznego poparcia przez przytłaczającą większość, ale właśnie wtedy, gdy „wielu uczniów Jego odeszło i już z Nim nie chodziło”. Właśnie wtedy Piotr sięgnął po czwartą opcję: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego” (J 6,66.68);
- Dokonanie tego samego wyboru odczytujemy też w scenie nawrócenia św. Pawła. Kaznodzieja papieski, franciszkanin Raniero Cantalamessa, podkreślał z naciskiem, że w tej scenie znajdujemy paradygmat każdego chrześcijańskiego nawrócenia:
„Nawrócić się nie oznacza już powrócenia do tego, co było, do starego przymierza i do zachowywania Prawa. Oznacza skok do przodu, wejście w nowe przymierze, wejście do Królestwa i pochwycenie go przez wiarę. «Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię» nie oznacza dwóch odrębnych rzeczy, ale jedną: nawracajcie się, a więc wierzcie; nawracajcie się wierząc! Prima conversio fit per fidem”[4].
4. Dyktatura relatywizmu i nawrócenie ku przyszłości
„Polacy znaleźli się na progu narodowej tragedii bezpowrotnej utraty wiary. To ostatnia chwila, by się cofnąć, bo potem przestanie już boleć. Ale czy krok w tył jest możliwy? Ja w to nie wierzę. I to czyni mnie właśnie człowiekiem niewierzącym”[5].
Tak nazwał sytuację wiary znany nam już autor artykułu, w którego słowach odczytujemy stan świadomości tak wielu dzisiejszych Europejczyków. Paradoksalnie: musimy się zgodzić z częścią tej diagnozy. Dzisiejszy duszpasterz też winien sobie powiedzieć: „Czy krok w tył jest możliwy? Ja w to nie wierzę”.
Tyle, że nasz wniosek jest radykalnie odmienny: „I to czyni mnie właśnie człowiekiem wierzącym”; wierzącym wiarą biblijną, wiarą Maryi, Piotra i Pawła, czterech Ewangelii, Dziejów i listów Apostolskich.
Biblijni chrześcijanie są przecież świadomi swojego powołania do odrębności, a nie ciągłości wobec tego świata:
„Jawicie się jako źródła światła w świecie”! (Flp 2,15).
Są świadomi, że wezwano ich do odmiennego widzenia spraw moralnych:
„Temu też się dziwią, że wy nie płyniecie razem z nimi w tym samym prądzie rozpusty, i źle o was mówią” (1 P 4,3-4).
Postrzegają samych siebie wprawdzie jako grzeszników, ale powołanych do szukania wzorców poza powszechną moda kulturową:
„Nie bierzcie wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu” (Rz 12,1).
Pierwsze pokolenie uczniów osiągało taką postawę nie wskutek nostalgicznego wpatrywania się w przeszłość, ale przez nawrócenie ku przyszłości:
„zapominając o tym, co za mną, a wytężając siły ku temu, co przede mną” (Flp 3,13).
Nie oznacza to bynajmniej umysłowej ciasnoty:
- Św. Paweł dla zilustrowania swoich argumentacji cytował pogańskich poetów (Dz 17,28; Tt 1,12);
- Św. Tomasz czerpał argumenty z myśli pogańskiej (Arystoteles) i muzułmańskiej (Awicenna).
* * * * * *
Wobec powyższego trzeba stwierdzić jasno: dzisiejszy kapłan nie ma powodu, by czuć się zagubionym w świecie naznaczonym przez współczesne znaki czasu — pluralizm religijny, relatywizm moralny i globalizację. Wręcz przeciwnie, w takich warunkach duszpasterz ma wiele powodów, by czuć się jak ryba w wodzie: tyle szczegółów z narracji Ewangelii i Dziejów, tyle argumentów z listów Apostolskich stało się dzięki temu jaśniejsze!
Priorytetem współczesnego kapłana jest powrót do biblijnego paradygmatu służby w społeczeństwie coraz bardziej zróżnicowanym. Wobec takich znaków czasu kapłan ma coraz bardziej stawać się znakiem ewangelicznego sprzeciwu.
[1] J. Hartman, Zła nowina, „Tygodnik Powszechny”, nr 5(3160), 31 stycznia 2010, http://tygodnik.onet.pl/32,0,40400,zla_nowina,artykul.html (2010).
[2] J. Hartman, Zła nowina, dz. cyt.
[3] J. Hartman, Zła nowina, dz. cyt.
[4] R. Cantalamessa, La conversione di Paolo, modello di vera conversione evangelica, Pierwsze kazanie adwentowe dla domu papieskiego, 5 grudnia 2008, http://www.cantalamessa.org/it/predicheView.php?id=260 (2010).
[5] J. Hartman, Zła nowina, dz. cyt.
[2010]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.