ks. bp Andrzej Siemieniewski
Wywiad
Uczmy się od średniowiecza
Jak Ksiądz Biskup sądzi, czy któregoś dnia naukowcy odkryją Boga?
Czy oglądając cegły starożytnej budowli w końcu odkryjemy uwieczniony w glinie odcisk palca cesarza i w ten sposób przekonamy się, że to władca rozkazał wznieść twierdzę? Czy analizując zdania powieści „Pan Wołodyjowski” odkryjemy w końcu między linijkami tekstu nieostrożnie pozostawioną tam fotografię Sienkiewicza? Nie, to na innej drodze odkrywamy wpływ króla na wzniesione przez niego budowle. W inny sposób odkrywamy tożsamość autora powieści. Według nieprzerwanej Tradycji chrześcijańskiej świat przyrody jest naturalną księgą, w której objawił się Stworzyciel. „Od stworzenia świata niewidzialne przymioty [Boże] — Jego wiekuista potęga oraz bóstwo — stają się widzialne dla umysłu przez Jego dzieła” (Rz 1,20).
Chociaż dla wielu zabrzmi to niewiarygodnie, w swojej najnowszej książce pokazuje Ksiądz Biskup, że chrześcijaństwu od początku było „po drodze” z nauką.
Zapał Ojców Kościoła do sięgania po przykłady z nauk przyrodniczych jest zdumiewający. Zająłem się tą sprawą nie jako specjalista (to musimy zostawić prawdziwym historykom), ale jako amator popularyzujący wybrane przykłady wyczytane przeze mnie w piśmiennictwie Kościoła dawnych wieków. Muszę przyznać, że te przykłady mnie zaskoczyły: przypomnijmy tu na przykład kazanie św. Grzegorza z Nyssy, który żył w IV wieku. Porównuje on siłę grzechu i siłę świętości: szukając analogii, która będzie zrozumiała dla słuchacza, przywołuje proporcje mroku i światła w kosmosie. Mroku we wszechświecie jest mało, to tylko stosunkowo niewielka ciemna przestrzeń z tej strony ziemskiej kuli, gdzie panuje noc. A światła jest ogromnie dużo: jest to o wiele większa przestrzeń wypełniona promieniami Słońca i gwiazd.
Trudno dzisiaj znaleźć kaznodzieję, który używałby faktów ze świata nauki do przybliżania wiernym prawd wiary…
Tak, to rzuca się w oczy: dziś w kazaniu o problemach moralnych przykłady wzięte z astronomii odczuwalibyśmy jako zbyt trudne, mało komunikatywne. A w czwartym wieku, tak od nas odległym, można się było z tym spotkać. Kazanie tego typu jest fascynującym oknem, przez które możemy zajrzeć do wnętrza kościoła z IV wieku, a nawet więcej: do wnętrza serc i umysłów chrześcijan wypełniających ten kościół. Interesowały ich bieżące osiągnięcia nauk ścisłych, byli w nich zorientowani, czerpali z nich dla ilustrowania wykładu prawd chrześcijańskiej wiary. Ojcowie Kościoła często powoływali się na matematykę czy astronomię w swoich kazaniach. Znakomitym przykładem tej symbiozy jest metafora cienia Ziemi, jaką przedstawił św. Grzegorz z Nyssy albo fakt przedstawiania na średniowiecznych katedrach podobizn naukowców.
Bo Kościół nie przyszedł zastępować wiedzy wiarą. Taki zarzut, który powtarza się dzisiaj często, wytaczano także w starożytności. Zarzucali to na przykład manichejczycy św. Augustynowi.
Na pytanie o to, czy Kościół chce zastępować wiedzę, pisarze chrześcijańscy dają od pierwszego wieku jednoznaczną odpowiedź. Wiara nie jest konkurencją dla wiedzy zdobytej na drodze filozoficznej refleksji i przyrodniczej obserwacji świata. To prawda, że wiara jest źródłem światła w naszym poznaniu, jest źródłem wiedzy, ale odmiennej. Dotyczy innej dziedziny: nadprzyrodzonej. Wiedzę o naturze człowiek ma zdobywać naturalnymi sposobami: przyrodzonymi siłami rozumu i eksperymentu. A do Boga ma zbliżać się na drodze ponadnaturalnej, czyli nadprzyrodzonej: poprzez wiarę. To stara, dobra nauka św. Augustyna: niech astronomowie opisują obroty sfer niebios naturalnych, a pasterze Kościoła niech uczą, jak dostać się do nieba nadprzyrodzonego.
Mówił Ksiądz Biskup o zainteresowaniu wczesnych chrześcijan bieżącymi osiągnięciami nauk ścisłych. Już Klemens Aleksandryjski głosił, że chrześcijański mędrzec powinien cechować się szerokością horyzontów. Dla św. Augustyna ważne było, aby jego podopieczni potrafili rozróżniać przedmiot wiedzy, wiary i zabobon. Paradoksalnie dzisiaj, w „oświeconych” czasach, o taką szerokość horyzontów często bardzo trudno. Wielu chrześcijan nie zadaje sobie trudu, aby sprawdzić, czy w ogóle warto wierzyć np. w radiestezję, homeopatię, negatywną energię paprotek itp. I mamy cały zastęp wiernych o dosyć synkretycznych poglądach…
To prawda, że umiejętność odróżnienia przedmiotu przyrodniczej wiedzy od materii wiary z jednej strony i od zabobonu – ze strony drugiej, to stały temat nauczania u wielu pasterzy z dawnych wieków Kościoła. Oczywiście, na pierwszy plan wysuwa się tu św. Augustyn. Ale nawet sto lat później, w latach upadku kultury starożytnej na Zachodzie, będzie tego nauczać swoich wiernych św. Cezary z Arles… Dziś stajemy przed tymi samymi problemami: wieki płyną, a natura człowieka pozostaje ta sama.
Jak można, zdaniem Księdza Biskupa, temu zaradzić?
Najlepszą obroną przeciw nierozumnej łatwowierności chrześcijanina jest zanurzenie w rzece Tradycji Kościoła, w ciągłość nauczania katolickiego łącznie z dziełami mistrzów Kościoła starożytnego i średniowiecznego. Zadziwiające, jak wiele problemów powraca w każdym pokoleniu wierzących. Ludzi śmieszy odwoływanie się do magii w leczeniu chorób, co tak powszechne było przed wiekami. A jednocześnie ci sami ludzie wierzą w moc rzekomych leków, które swoje właściwości nabyły przez długotrwałe potrząsanie… Wystarczy nadać temu uczoną nazwę, a magiczny produkt opakować w nowoczesny sposób. Jako duszpasterz aktywny w środowiskach charyzmatycznych wspólnot często spotykam się z doniesieniami na temat cudownych uzdrowień. Zawsze zaczynam wtedy od prośby o weryfikację: czy mogę skontaktować się taką uzdrowioną osobą, czy mogę do niej zatelefonować albo napisać; czy mogę zobaczyć świadectwa lekarskie potwierdzające zmianę stanu zdrowia. Wydawałoby się, że są to dość oczywiste prośby, wsparte wielowiekową Tradycją Kościoła. Zdumiewające, jak często sam fakt postawienia problemu weryfikacji opowiadania o uzdrowieniu spotyka się z emocjonalnym odrzuceniem, a nawet oburzeniem.
Mamy właśnie Rok Darwinowski. To chyba świetna okazja, żeby pomówić o relacji wiary, kreacjonizmu i ewolucjonizmu. Paradoksalnie, możliwości ewoluowania jednego gatunku w drugi nie wykluczał już św. Augustyn. Taki pogląd nie wyklucza aktu stwórczego.
Komentarze Ojców Kościoła z natury rzeczy odnosiły się do tego stanu wiedzy przyrodniczej, który był dostępny za ich czasów. Wiedza o tym, jak długa jest historia życia biologicznego na Ziemi, jest nam dostępna dopiero od niedawna. Również znajomość historii stopniowego pojawiania się coraz bardziej skomplikowanych organizmów na naszej planecie to sprawa nowa. Nie możemy więc oczekiwać, że św. Augustyn albo św. Tomasz będą komentować fakty z przyszłości. Byłoby to równie nieuprawnione, jak pytanie o opinię Izaaka Newtona na temat teorii ewolucji. Możemy jednak pytać o coś innego: czy myśl wielkich Ojców Kościoła był otwarta na ewentualność przyszłych nowych i nieoczekiwanych odkryć, z oczywistych względów jeszcze nieznanych. I tu odpowiedź brzmi: tak. Najlepszym przykładem jest właśnie św. Augustyn. Nie będziemy twierdzić, że był on ewolucjonistą, albo że był przeciwnikiem ewolucjonizmu. Nie można wprost odnosić pojęć naukowych ukształtowanych w XIX wieku do sytuacji intelektualnej wcześniejszej o półtora tysiąca lat. Możemy natomiast powiedzieć, że jego teologia była w naturalny sposób otwarta na możliwość późniejszego odkrycia długiej historii ziemskich organizmów biologicznych.
Jakie rozwiązanie proponował zatem biskup Hippony?
Stworzenie przez Boga nie jest z konieczności pojmowane tylko jako natychmiastowe „wywołanie” z nicości w gotowym kształcie, ale również jako stopniowy rozwój stworzeń dzięki ożywczej mocy Bożej. Augustyn ilustruje rolę Boga w dziele stworzenia taką pouczającą analogią: „Powiadamy, że miasta, na przykład Rzymu lub Aleksandrii […], nie zbudowali rzemieślnicy i budowniczowie, lecz królowie, których wolą te miasta zostały zbudowane − o ileż bardziej Boga możemy nazwać założycielem natur”[1]. Można to nazwać rozróżnieniem przyczyny fizycznej i metafizycznej, albo przyczyny bezpośredniej oraz ostatecznej. Wyjaśnijmy to jeszcze raz: poszukiwanie śladów rozkazu królewskiego w sprawie zbudowania jakiegoś starożytnego miasta nie polega na przeglądaniu cegieł, czy czasem nie znajdziemy na nich odcisku królewskiego palca. Nie polega też na poszukiwaniu elementu konstrukcji tak skomplikowanego, że żaden ówczesny inżynier nie mógłby tego dokonać (a tak rozumują zwolennicy teorii „Intelligent Design” — Inteligentnego Projektu). To tak, jakby w takim przypadku powiedzieć: to tak skomplikowane, że musiał tu interweniować król. Nie, wpływ króla na budowę jest na innym poziomie, król nie przynosi własnymi rękami kamieni na szczególnie skomplikowane sklepienie. Król mógł nawet nigdy nie pojawić się na budowie, wszystkie prace techniczne wykonali inni, a i tak powiemy: król wzniósł miasto. Decydujący bowiem był akt woli władcy, który stał się przyczyną całego dalszego łańcucha wydarzeń.
Pojęcia, jakich używa się we współczesnym sporze ewolucjonistów z kreacjonistami, mogą wprowadzać w błąd. Czy katolik może nie być kreacjonistą?
Każdy katolik powtarza w niedzielę: „Wierzę w jednego Boga […] stworzyciela nieba i ziemi” — Credo in unum Deum […] factorem [czy: creatorem] caeli et terrae. Nazwa „kreacjonizm” pochodzi przecież od łacińskiego creatio, stworzenie. Każdy wierzący chrześcijanin jest zatem w najszerszym znaczeniu tego słowa kreacjonistą.
No ale to nie jest definicja, jakiej dzisiaj się używa, kiedy mówi się o kreacjonizmie. Może zatem potrzeba na nowo zdefiniować te pojęcia?
Rzeczywiście, problem przy rozmawianiu na ten temat polega na tym, że określenia „ewolucjonista” i „kreacjonista” zostały tak silnie zdefiniowane przez polemiki ostatnich dziesięcioleci, że trudno ich używać bez komentarza. Zostały zdeformowane i zawłaszczone przez partykularne grupy, strony sporu. Ci, którzy dzisiaj nazywani są kreacjonistami, uważają często, że zmiana gatunku byłaby całkowicie niezgodna z Pismem Świętym. Żeby to wszystko lepiej zrozumieć, musimy cofnąć się o 130 lat, do czasów sprzed owych polemik. Przytoczę zwięzłe wyjaśnienia napisane w 1871 roku przez brytyjskiego biologa George’a Jacksona Mivarta. Było to 12 lat po powstaniu dzieła Darwina „O pochodzeniu gatunków”. Mivart podtrzymywał przez wiele lat wymianę naukowej myśli z Darwinem. „Niektórzy myśląc, że akt stworzenia musi być z konieczności aktem nadprzyrodzonym, przeciwstawiają dogmat stworzenia rzekomym wymogom nauk przyrodniczych. Inni zakładają, że ewolucja z konieczności wymaga odrzucenie Bożego działania i Bożej opatrzności. Dlatego zwalczali teorię ewolucji z powodu rzekomych wymogów religii. A przecież wydaje się jasne, że chrześcijanin swobodnie może przyjąć ogólne ramy teorii ewolucji”. Przytoczona wypowiedź nabiera jednak blasku dopiero, kiedy uświadomimy sobie, że Mivart był katolikiem i 5 lat później otrzymał od papieża Piusa IX stopień doktora filozofii…
Teorię ewolucji można też odrzucić.
Oczywiście chrześcijanin może swobodnie odrzucić teorię ewolucji, jeśli uzna to za racjonalne: nie jest to przedmiot wiary chrześcijańskiej. Czy dla kogoś odkryte fakty przyrody, które mówią o przemianie gatunków, są przekonujące, to już kwestia jego prywatnej opinii. Należy jednak pamiętać, że grono współczesnych ewolucjonistów jest bardzo zróżnicowane. Jednym z najbardziej interesujących jest Amerykanin Francis Collins, kierownik zespołu tysięcy naukowców, którzy opracowali mapę ludzkiego genomu. Jest też gorliwym chrześcijaninem, autorem książki „Język Boga” (Language of God). Collins mówi: „Boża mądrość użyła ewolucji w swoim stwórczym planie”.
Myślenie św. Augustyna było otwarte na dane naukowe. A jak sprawy się miały w relacjach Kościół – astronomia? Czy ludzie średniowiecza rzeczywiście wierzyli, że ziemia jest płaska?
Pewnie niektórzy wierzyli, podobnie jak jest to i dzisiaj. Może bardziej owocnie byłoby postawić problem inaczej: czego uczono w szkołach? Czego dowiadywał się średniowieczny chrześcijanin od swoich nauczycieli w szkole, od swoich wykładowców na średniowiecznym uniwersytecie? Tu odpowiedź jest łatwiejsza: dowiadywał się, że Ziemia jest kulą. Mówią o tym jednoznacznie średniowieczne teksty.
W swojej książce udowadnia Ksiądz, że astronomia była nauką, którą wprost uwielbiali chrześcijańscy teologowie i jedyną, która rozwijała się we wczesnym średniowieczu. Dlaczego właśnie ona?
Nauki przyrodnicze żywią się eksperymentami. A planowane doświadczenia naukowe to idea, która przyszła dopiero wraz z nowożytnością. Na szczęście istnieje rodzaj naturalnego laboratorium oferującego badaczom nieustanny przyrodniczy eksperyment naukowy: to kosmos. Astronom mógł postawić hipotezę badawczą, na jej podstawie przeprowadzić obliczenia — i czekać, czy zapowiedziane przez niego zaćmienie Słońca faktycznie nastąpi. Ruchy gwiazd, planet i Słońca były naturalnym doświadczeniem naukowym.
A jednak to właśnie astronomia, a dokładniej sprawa Galileusza, spowodowała rozejście się dróg nauki i Kościoła. Walcząc z oświeceniowymi krytykami, szereg autorów wskazuje, że wina leżała przede wszystkim w arogancji Galileusza, który bronił tezy nieudowodnionej, nie umiejąc zresztą jej udowodnić samemu. Ksiądz Biskup broni jednak Galileusza. Dlaczego?
Prawdę mówiąc, ani nie bronię Galileusza, ani też go nie oskarżam, gdyż nie mam do tego wystarczającej wiedzy. Tradycyjnie przedstawiano to zagadnienie w kategoriach „sporu Galileusza z Kościołem”. Tymczasem przy lekturze tekstów tego wielkiego włoskiego uczonego widzimy, że chodzi tu o spór katolika Galileusza z katolikami tworzącymi komisję kościelną oceniająca jego tezy. Obie strony sięgały po katolickie argumenty. Dlatego postawiłem sobie skromniejsze zadanie: dowiedzieć się, jak prezentował Galileusz relację między danymi Biblii a danymi naukowej astronomii. Okazuje się, że w tej mierze Galileusz był w zgodzie z najlepszą Tradycją Kościoła katolickiego, z najważniejszymi autorytetami teologicznymi. Nie da się tego powiedzieć o członkach kilkuosobowej komisji, która orzekła, że jedna z astronomicznych opcji (umiejscowienie kuli ziemskiej w centrum kosmosu) jest prawdą wiary. Galileusz miał rację co do teologicznej rangi tego typu wypowiedzi: św. Augustyn zdecydowanie uważał, że tego typu sprawy w ogóle nie należą do dziedziny prawd wiary, niezależnie od stopnia ich naukowego udowodnienia albo od trudnego charakteru naukowca…
Nauka rozwija się dzisiaj wyjątkowo szybko. Może zatem — aby uniknąć podobnych „nieporozumień” w przyszłości — należałoby dzisiejszych teologów przygotować od strony nauk matematyczno-przyrodniczych. Pomogłoby to bardzo w dialogu pomiędzy Kościołem i naukowcami.
Tu można znowu powiedzieć, że wzorem było średniowieczne podejście do tego zagadnienia. Pozwolę sobie przytoczyć zdanie z „Historii fizyki” prof. Andrzeja Wróblewskiego na temat średniowiecznych uniwersytetów: „Nigdy przedtem ani potem nauki przyrodnicze i logika nie stanowiły podstawy wyższego wykształcenia wszystkich bez wyjątku studentów” (s. 55) — ta uwaga profesora Wróblewskiego obejmuje też średniowiecznych studentów prawa i teologii… A zatem niezależnie od poziomu nauki, jaki wówczas osiągnięto, jej wyniki były dostępne dla wszystkich. Myślę, że i dzisiaj bardzo pożyteczne byłoby, gdyby w programie kształcenia studentów teologii — ale i innych kierunków humanistycznych — istniał kurs wprowadzający do bieżących odkryć naukowych. Nawet nie fakultet, tylko obowiązkowy przedmiot. Dzisiaj, kiedy nauka zyskała taki autorytet, a także biorąc pod uwagę natężenie sporów (wystarczy przypomnieć książki Richarda Dawkinsa i jego atak na wiarę), taki element wykształcenia teologa byłby bardzo pożyteczny. Kościół powinien być w stanie przeciwstawić interpretatorom nauki takim jak Richard Dawkins swoich własnych popularyzatorów i teoretyków.
A zatem dlaczego po prostu nie wprowadzić takiego kursu do studiów teologicznych?
Problem jest natury praktycznej: bardzo dużo jest chętnych do rozszerzania programu studiów przygotowujących do duszpasterstwa: a to psychologia, a to socjologia, a to kulturoznawstwo… Trudno to wszystko zmieścić w siatce zajęć. Moim zdaniem, bardziej przydałoby się przyrodoznawstwo. Wyniki nauk szczegółowych będą ciągle nowe, teologowie — i wszyscy ludzie wierzący — muszą umieć je zinterpretować.
Powszechnie pogardza się dzisiaj średniowieczem i późną starożytnością jako okresami, które rzekomo z nauką nie miały wiele wspólnego. Okazuje się jednak, że powinniśmy dzisiaj uczyć się zdrowych relacji między nauką i teologią właśnie od ówczesnych myślicieli.
Wydaje się, że tak. Kłopot z odwoływaniem się do średniowiecza to częściowo kwestia oświeceniowej propagandy, ale i tego, że ogólnie poziom ówczesnych odkryć naukowych był niższy. Nie możemy jednak porównywać dwóch różnych epok i czuć się mądrzejszymi od żyjących wówczas ludzi tylko dlatego, że wiemy więcej od nich. Wiemy więcej także od późniejszych naukowców, a nikt nie pogardza dzisiaj Newtonem, chociaż jego fizykę dawno już przekroczyliśmy.
Przypisy
[1] Augustyn, De civitate Dei, XII, 25.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.